Kuba Kawalec: „Robimy wszystko w zgodzie z samymi sobą”

Kuba Kawalec: „Robimy wszystko w zgodzie z samymi sobą”

Chyba każdy, kto od czasu do czasu słucha muzyki, kojarzy zespół happysad i ich kawałek „Zanim pójdę”. Jednak tamtych chłopaków, śpiewających o pluszowym misiu już nie ma. Teraz są to dojrzali mężczyźni i artyści, którzy podążają swoją własną, muzyczną drogą. Wokalista formacji, Kuba Kawalec specjalnie dla Wyspa.fm opowiedział o tym, dlaczego fani wolą stare utwory, a komercyjne stacje radiowe i telewizyjne nie mają nic wspólnego z prawdziwą muzyką. Zdradził też, że zespół szykuje nowe wydawnictwo.

Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Nie obchodzicie ich hucznie, ale na ten rok przypadają 10. urodziny płyty „Podróże z i pod prąd”. Jak z perspektywy czasu możecie ocenić ten materiał, bo mówicie, że przy nagrywaniu dwóch pierwszych albumów byliście zespołem półamatorskim?

Kuba Kawalec: Nawet po zarejestrowaniu „Podróży z i pod prąd” byliśmy jeszcze półamatorami. Tak naprawdę duża część tego materiału istniała już fizycznie wtedy, kiedy nagrywaliśmy pierwszą płytę. Ten debiutancki album stanowił wybór piosenek, które uważaliśmy wtedy za najlepsze w naszym repertuarze. Druga płyta, nagrana rok po wydaniu „Wszystko jedno”, była jakby drugą stroną pierwszej. Niewiele kawałków powstało przez ten czas i był to praktycznie zestaw utworów, które nie weszły na poprzedni krążek. Nie chcemy obchodzić kolejnych jubileuszy, żeby nie wpędzić się w przymus robienia tego przy każdej płycie. Fajne jest zaznaczenie takich okoliczności, zebranie pięciu czy sześciu utworów z tego materiału i przedstawienie ich. Natomiast niektóre piosenki już trudno nam się teraz gra, bo ciężko jest mi się utożsamiać z tymi tekstami. To są miłe wspomnienia, takie nasze DNA zawarte w formie muzyczno-tekstowej. Porównuję to do garderoby. Jakbyś miała po 15 latach wbić się w jakieś spodenki, paradować przed wszystkimi i udawać, że świetnie się czujesz, a one leżą jak ulał i są nadal modne. Natomiast dobrze jest, że mamy energię, możliwość i pomysły, żeby te piosenki przearanżować i jakoś ułatwić sobie granie ich na taką naszą współczesną modłę. Nie boimy się tego robić, nie jesteśmy na garnuszku ludzi, którzy może oczekiwaliby tych pierwotnych wersji, żebyśmy je „tłukli” tak, jak robiliśmy to 10 lat temu. Świetnie, że my o tym decydujemy, a nie ktoś inny. Dlatego z wielką przyjemnością zaznaczamy ten jubileusz, ale nie robimy tego jakoś hucznie, żeby za dwa lata nie musieć znowu świętować wydania „Nieprzygody”. Taka forma uczczenia wydawnictwa jest dla nas optymalna. Z płytą „Wszystko jedno” było inaczej, bo był to pierwszy album, bardzo ważny. Dlatego z wielkiego szacunku dla faktu, że gdyby nie ten pierwszy krążek, to nie byłoby kolejnych, zdecydowaliśmy się na takie wspominki z większą pompą.

Teraz już można nazwać was profesjonalistami. Wyrobiliście sobie określoną pozycję na rynku muzycznym, a najlepszym jej wyznacznikiem wydaje się to, że na wasze koncerty ściągają tłumy.

Powiedziałbym, że to jest taki profesjonalizm garażowy. Nie tworzymy muzyki stricte pełną gębą, komponowanej z matematyczną precyzją. Jest ona emocjonalna, hormonalna i dalej trochę amatorska. Nie myślimy szablonami, nie zwracamy uwagi na jakieś kanony. Nie mamy określonego nurtu, w którym działamy. Nie jesteśmy przedstawicielami wyznaczonego gatunku. Możemy robić, co chcemy. Natomiast jest w nas ta atmosfera garażowego grania, charakterystyczna dla czasów, kiedy 20 lat temu zaczynaliśmy swoją przygodę z muzyką. Lubimy hałas i nieporządek, stąd też wykraczamy poza ramy książkowej fachowości. Jeżeli mówimy o zawodowstwie, to bardziej w sensie ekonomicznym, bo muzyka jest naszym źródłem utrzymania i zajmuje lwią część naszego życia.

Jakbyście określili drogę, którą przeszliście od czasów pierwszej płyty do tego punktu, w którym teraz się znajdujecie?

Bardzo prosta. To był proces przede wszystkim nauki, wyciągania wniosków i poszukiwań nowych środków wyrazu. Pierwsza płyta to było zbieranie bagażu doświadczeń, przy szóstej mamy już dużo większą wiedzę. Wydając debiutancki album, zagraliśmy w sumie może dwadzieścia koncertów. Nie mieliśmy sprzętu, nie mogliśmy odnaleźć się w studiu. Jak powiedzieli nam, żebyśmy sobie załatwili producenta, to nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Cechował nas wysoki stopień nieogarnięcia w tamtym czasie, ale byliśmy ciekawi nowych rzeczy. Liczba koncertów i osób zainteresowanych naszą muzyką wzrastała, co pozwalało nam rozwijać swoje umiejętności. Sama ilość występów, która teraz sięga tysiąca, dała nam sporo informacji natury technicznej. Na pewno nigdy nie stanę w miejscu, w którym powiem, że wiem już wszystko. Jednak coraz rzadziej mówimy, że nie umiemy grać, bo to już jest trochę nieprawda, a nie chce wyskakiwać z tanią kokieterią.

Widać, że ten rozwój wciąż następuje. Dużo eksperymentujecie, próbujecie nowych rozwiązań, romansujecie z elektroniką.

Zmienił się u nas system tworzenia piosenek. Większość poprzednich kawałków powstawała w domu, w łazience, w przypływie wolnego czasu. Kiedy już się tak zestrukturyzowaliśmy, czyli powstał zespół, mieliśmy swoją salę prób, wyklarował się stały układ personalny, to wszystko się ustabilizowało. Mogliśmy wtedy zaplanować koncerty i próby i wtedy zaczął się przeobrażać proces powstawania utworów. Zapoczątkowaliśmy wspólne jamowanie, granie i wymyślanie kawałków na bieżąco. Teraz najpierw powstaje muzyka, a później dopiero do niej teksty. Wcześniej było odwrotnie – do gotowych liryków próbowaliśmy coś uszyć. Wzmogła się w nas chęć usłyszenia nowych przestrzeni. Wiemy, że nie wykorzystywaliśmy tego wcześniej, mimo, że były ku temu możliwości. Mieliśmy jakąś blokadę, ale płyta „Zadyszka” otworzyła nam oczy. To, jak inne zespoły grały nasze kawałki i robiły to na tysiąc różnych sposobów. Każda aranżacja była perełką, broniły się w nich i tekst, i muzyka. To otworzyło nasze głowy. Zaczęliśmy sami coverować nasze numery i sprawiało nam to ogromną przyjemność.

To zapoczątkowanie tworzenia utworów przez cały zespół podczas wspólnego grania uwidacznia się szczególnie w przypadku obozów kompozycyjnych, które organizujecie sobie dość regularnie.

W zasadzie przestaliśmy korzystać z sali prób pod Warszawą. Wpadamy tam tylko na parę dni przed dużymi trasami. Próbownia przestała być dla nas miejscem twórczym. Wyjazdy kompozycyjne stały się natomiast świetną formą artystycznego rozwoju i przygody. Odcinamy się wtedy od wszystkiego. Podczas takiego obozu nie ma zegara, może jedynie ten biologiczny. Jeździmy do Kawkowa na Warmii oraz ostatnio do Obidzy w Beskidzie Sądeckim. Oba miejsca są na kompletnym „zadupiu”. Rozkładamy cały sprzęt i mamy salę prób, czas, emocje i inne rzeczy, które pomagają w tworzeniu muzyki. Tak jest najlepiej. Nie każdy zespół może sobie na to pozwolić, ale jeżeli ktoś ma czas, żeby mieć kapelę, to powinien też go znaleźć na to, aby zorganizować sobie taki wyjazd. Każdy bierze po piecyku, minimalny zestaw bębnów, klawisze i gramy. Jakby chociaż jedna piosenka się wtedy urodziła, to warto.

Wiosną tego roku też byliście na takim obozie kompozycyjnym. Co udało wam się tam zmajstrować?

Stworzyliśmy 80% nowej płyty. Mamy osiem kawałków, które na bank wejdą na nią. Potrzebujemy jeszcze z dwóch, trzech utworów, których bylibyśmy pewni. A te też są, ale w bazie piosenek do zrobienia. Potrzebujemy na to jeszcze chwilkę czasu. Jesteśmy bardzo zadowoleni. Nie obchodzi nas, czy to będzie podobać się ludziom. Mamy ostatnio dobry czas i czerpiemy ogromną frajdę z grania.

Uwolniliście się od oczekiwań fanów?

Uwielbiamy naszych fanów, ale oni nie mają prawa wtrącać się w to, co robimy. To my im pokazujemy swoje życie, emocje, historie. Robimy przed nimi ordynarny, emocjonalny striptiz, dlatego oni nie mogą nam powiedzieć, co chcą usłyszeć, bo to nie będzie sztuka ani prawda. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że byliśmy niewolnikami swoich starych stylów, które lubimy i wychowaliśmy się na nich, ale nie potrafiliśmy przekuć ich w coś więcej, w jakąś wartość dodaną. Teraz, jak już puściliśmy te wodze, to mam wrażenie, że robimy rzeczy, które są nie do pomyślenia dla osób, które znają tylko „Zanim pójdę” z RMF FM.

Nie irytuje was to, że niektórzy ludzie słuchają tylko tych starych kawałków, nie zważając na ogół waszej twórczości i te najnowsze dokonania? Niekiedy poznają was za sprawą jakichś komercyjnych stacji radiowych, które dość pobieżnie traktują wasz dorobek. Co o tym myślicie?

Gdyby tak było, że wszyscy lubią tylko stare kawałki, pewnie byłoby to mocno niewygodne. Całe szczęście większość naszych fanów rozwija się razem z nami. Świadczy choćby o tym frekwencja na koncertach. A przecież tych starych kawałków nie gramy jakoś przesadnie dużo na żywo.
Cały czas mam taką naiwną nadzieję, że gdy ktoś usłyszy „Zanim pójdę” w RMF FM, sięgnie głębiej w nasz materiał. Natomiast nie wiem, dlaczego oni nie puszczają innych kawałków. Obudzili się dziesięć lat po premierze. A może to oznacza, że za dwa lata zaczną grać „Taką wodą być”, a za piec lat „Wpuść mnie”? Smutne, że ludzie tego słuchają. Nienawidzę radia RMF FM czy Zet. Może nienawidzę to jest brutalne słowo, ale dla mnie te stacje nie są nic warte. Tam nie ma muzyki. Wszystko jest przewalone didżejską gadką, wszyscy są cool i tacy dowcipni do wyrzygania.  Do tego tona reklam i wiadomości, a muzyka ostatecznie zajmuje tam 1% i w dodatku nie jest fajna. Mam wrażenie, że ludzi pracujących w tych stacjach muzyka kompletnie nic nie obchodzi. Nie ma tam żadnego autentyzmu - tego momentu, kiedy odpalasz płytę i odpływasz, bo jesteś tylko ty i dźwięki. Oni zapodają szum, wymawiając się jakimiś badaniami rynkowymi.
Przyjemności obcowania z tymi stacjami jest tyle, co z walnięcia się młotkiem w palec. Słuchanie RMF nie ma nic wspólnego ze słuchaniem muzyki. Nie szanuję tych rozgłośni, bo oni nie przeznaczają nawet odrobiny miejsca na sztukę. Natomiast fajnie, że jest Internet i mnóstwo niezależnych stacji radiowych. Choćby OpenFM. Zbawienie. Tam jest podział na gatunki – możesz sobie wybrać np. polską alternatywę. Większość ludzi słucha RMF FM do kotleta albo w pracy przekładając papiery. Równie dobrze można sobie wyobrazić, że tam w tle leci film. Nie ma szans złapać historii, klimatu, bo akurat robi się coś innego. Podobnie jest z muzyką. Dlatego wkurza mnie to między innymi, że większość (szczególnie muzycy) krytykuje dni miasta i inne wiejskie imprezy. To jest chore, że ludzie wstydzą się tam grać. Właśnie trzeba tam jeździć. Przecież dla publiczności stamtąd to jest czasem jedyna okazja, żeby zobaczyć coś innego niż serwują im na co dzień Polsat, TVN czy RMF FM.

Jak układacie setlistę na poszczególne trasy koncertowe?

To jest krwawa jatka. Jeden z najtrudniejszych procesów, przez jakie zespół musi przejść. Jedna rzecz wybór piosenek, a inna to kolejność. To zawsze kończy się ostrą wymianą zdań. Cały dzień czasem schodzi na ułożenie setlisty. Pojawiają się fundamentalne problemy: ten chce taki zestaw, ten chce inny; ten chce to na początek, a ktoś inny to samo, ale na koniec; jedna piosenka nie wchodzi dobrze po drugiej, bo ma podobny rytm albo inną tonację; zagrać dwa wolne kawałki obok siebie też źle; a ten kawałek to nie, bo był grany przez trzy ostatnie trasy i tak dalej. Mamy taką zasadę, może sztampową, mianowicie przez pierwsze cztery, pięć kawałków chcemy rozruszać publikę, potem trochę zwalniamy, zapodajemy lekko nostalgiczne utwory, z których wyłaniają się jakieś plamy muzyczne. Chcemy falować emocjami, aby to wszystko nie było na równej linii.  Na początek i koniec występu muszą być piosenki, które nam się na chwilę obecną gra najlepiej, W ogóle najłatwiej ustalić początek i koniec, schody zaczynają się, gdy trzeba uzupełnić te dwadzieścia kilka miejsc pomiędzy nimi. Na pewno układamy listę pod kątem kawałków, które nam się dobrze gra. Wychodzimy z założenia, że gdy my się dobrze bawimy, to ludzie nie mają prawa bawić się źle.

Jak po tylu latach gra wam się „Zanim pójdę”, bo nadal jest on utworem, na który publiczność reaguje najbardziej żywiołowo?

Wygłupiamy się przy nim. Ciągle gramy go w inny sposób, wstawiamy solówki czy jakąś techniawkę w środek. Rzeczywiście ludzie się przy niej dobrze bawią. Ja nie wiem, co jest takiego w tym kawałku. Chociaż gdy go tworzyłem, to miałem przeczucie, że jest w nim potencjał. To wszystko zaczęło się tak, że dusiłem w sobie mnóstwo emocji do wyrzucenia. Miałem za sobą związek zakończony kataklizmem, przeprowadzkę z Krakowa, który lubiłem, do Warszawy, której nie znałem i bałem się jej. Cała pierwsza płyta wypełniona jest emocjami chłopaka, który nie umie śpiewać ani grać na gitarze, po prostu obrał sobie taki środek wyrazu. Potem dopiero powstał zespół. Mogę spokojnie powiedzieć, że te dwie pierwsze płyty były w gruncie rzeczy solowe i chłopaki się nie obrażą, bo doskonale o tym wiedzą. Chciałem mieć kapelę, nigdy nie wziąłbym na siebie takiej odpowiedzialności, żeby muzykę podpisywać jedynie swoim nazwiskiem. Przy dużej liczbie osób i instrumentów jest większa energia i większe możliwości, dlatego dołączyła do nas najpierw sekcja dęta, a potem Maciek Ramisz i Michał Bąk.

Wnieśli powiew świeżości?

Najpierw był Maciek. Zakochaliśmy się w tym facecie. Był uczestnikiem organizowanego przez nas konkursu coverowego. Było dużo innych, ciekawych wykonawców, którzy mieli ładne głosy czy fajnie grali na gitarze, ale to było bardziej rzemiosło. Natomiast Maciek zrobił świetną aranżację ze zwolnionym tempem. Sam sobie zagrał, sam nagrał i zaśpiewał. Naprawdę nas ujął. Zagrał z nami na koncercie w łódzkiej Dekompresji i bawił się tam świetnie. Po tym występie rozmawialiśmy i on nam powiedział, że wcześniej znał nas tylko z nazwy. Natrafił jakoś na ten konkurs, podpatrzył, co ci ludzie wysyłają, posłuchał i się za głowę złapał. Przykro mu się zrobiło, że ludzie tak to robią. Stwierdził, że to inaczej trzeba pokazać i że właśnie jest odpowiednią osobą, żeby to zrobić. Zaraz po tej trasie w grudniu jechaliśmy do Kawkowa na obóz kompozycyjny i od razu zapadła decyzja, że zabieramy go ze sobą. Natomiast sekcja dęta towarzyszyła nam na koncertach plenerowych czy dużych, halowych już od dłuższego czasu. Pojawiał się w niej Michał na saksofonie tenorowym. Ten młokos też bardzo nam się spodobał, bo zawsze wetknął gdzieś nos, coś nam musiał podpowiedzieć. Miał fajną wrażliwość. Zabraliśmy go na ostatni obóz kompozycyjny i zrobiliśmy tam niesamowite rzeczy, które odzwierciedlają nasz obecny stan emocjonalny. Ta dwójka to nie tylko dużo większe możliwości muzyczne, ale przede wszystkim masa nowej energii, świeżego spojrzenia na świat i na muzykę. No i młodość. Dzięki nim średnia wieku w zespole spadła drastycznie. Teraz spokojnie możemy mówić o sobie, że jesteśmy zespołem młodzieżowym.

Czyli powstała już duża część materiału na tę nową płytę. Mógłbyś zdradzić coś więcej na jej temat?

Na pewno będzie mnóstwo elektroniki od Maćka i Michała, ale też naszego garażowego grania. Chciałbym, żeby była męska, nieprzewidywalna, szalona i wypełniona emocjami. No i mam nadzieję, że znowu będzie sporym zaskoczeniem.

Album „Jakby nie było jutra” ma już rok. Zdążyliście ograć ten materiał na koncertach, a publiczność się z nim zaznajomiła. Jak odebraliście opinie na temat tej płyty?

Opinie w Internecie zawsze są podzielone. Rzecz w oczekiwaniach fanów. Po prostu część z nich odczuwa mocną potrzebę, żeby powtórzyć im to, z czym było im przyjemnie. A tu zaskoczenie. Przy płycie „Jakby nie było jutra” faktycznie szum był głośny, ale nie był jakoś przesadnie negatywny. Mimo wszystko ludzie zaskakująco dobrze odebrali ten krążek i jestem dumny, szczególnie z młodych osób, że go zrozumiały. Ciężko nam się grało ten album zeszłej jesieni. Promocja była opóźniona, płyta wyszła dopiero w połowie trasy, materiał był nieograny. Ludzie słuchali wtedy tych nowych kawałków nieufnie, a teraz świetnie się przy nich bawią, śpiewają teksty i sprawia nam to dużo większą przyjemność, niż gdy śpiewają „Zanim pójdę” czy „Łydkę”.

Nie pojawiła się w waszych głowach myśl, po co wydawać nowe płyty, skoro wszyscy i tak najbardziej lubią te stare numery? Nie jest to odrobinę frustrujące?

Nie wszyscy, ale spora część. Myślę, że tutaj chodzi o sentyment. Każdy z tych ludzi poznał zespół w określonym momencie swojego życia. To są takie ich pierwsze pocałunki z tą kapelą, ciężko jest później uzyskać tę samą emocję, zaskoczenie czy zauroczenie formacją. A nowe piosenki powstają cały czas. Dlatego je wydajemy. Inaczej pękną nam głowy.

Przy słuchaniu płyty „Jakby nie było jutra” miałam takie wrażenie, że ona jest mniej osadzona w rzeczywistości, a taka bardziej refleksyjna, ulotna, liryczna.

To jest absolutnie wycieczka w głąb siebie. Grzebanie w swoim wnętrzu emocjonalnym. Nie chcieliśmy robić z tego promocji płyty, więc nic nie mówiliśmy, ale na tej płycie zawarte są skrajne emocje oparte na naszych historiach. Jarkowi zmarł syn, facet miał wtedy okropny okres. Są na niej wielkie rozczarowania, złości, jest też koniec zespołu. Bardzo lubię tę płytę i silnie się z nią utożsamiam. Nie mogę wymagać od ludzi, aby oni to zrozumieli. Nie mógłbym im dać innego produktu, kompletnie niezbliżonego do tego, bo byłoby to kompletnie nieszczere. Nabraliśmy pewności siebie, takiej emocjonalnej i technicznej, ale nie mylmy jej z arogancją. Wreszcie zaczęliśmy dobrze grać na tych instrumentach (śmiech). Jednak od wydania debiutanckiej płyty minęło 12 lat. To jest kawał czasu, przez który dużo graliśmy, szlifując swoje umiejętności. Może część ludzi chciałaby, żebyśmy się nie zmienili i grali im tak, jak kiedyś, ale to jest niemożliwe.

Doświadczenia jednak zmieniają człowieka.

Pewnie. Jesteśmy doroślejsi, nawet powoli się starzejemy. Inne rzeczy kręcą nas emocjonalnie, mamy odmienną wrażliwość. Nie możemy już dłużej uprawiać pieśni żeglarskiej, chociaż na tej następnej płycie będzie piosenka o miłości w klimacie szanty, ale taka na dużej przestrzeni. Nie przejmujemy się tym, że ktoś może posądzić nas o komercję. Robimy to wszystko w zgodzie z samymi sobą.

Na kiedy planujecie premierę tego najnowszego krążka? Możemy się go spodziewać w przyszłym roku?

Nie chcemy, aby podczas procesu powstawania tej płyty gdzieś tykał nad nami zegar. Liczą się przede wszystkim emocje. Teraz jesteśmy na etapie decyzji o wyborze producenta. Determinuje to bardzo dużo w przyszłym procesie nagrywania, bo ilu producentów, tyle wizji, pomysłów i środków realizacji. Jedni mają swoje studio, inni nie i muszą je gdzieś wynajmować. Jedni pracują na akord od 6 do 15, co nie jest fajne, natomiast inni mogą pracować całą noc, dopóki nie padną, a za parę godzin przychodzą i robią to od nowa. Album „Jakby nie było jutra” jest taki bardzo „wrocławski” i „Borsowy”. Marcin jest mega odważnym, czujnym, nieprzewidywalnym i nadwrażliwym muzycznie człowiekiem i to czuć od razu.

Czyli to z Marcinem Borsem chcielibyście nagrać tę nową płytę?

To jest nasz pierwszy typ. Natomiast z drugiej strony chcielibyśmy sobie udowodnić, że istnieje świat bez Borsa. Zrobić sobie taki egzamin z samodzielności. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jak zrobimy płytę z jakimś innym wariatem, to zawsze z tyłu głowy będzie myśl „A ciekawe jakby to Bors zrobił?”. On nas nauczył wielu rzeczy, dużo pomógł, ale też sporo z nas wycisnął. Przede wszystkim wlał w nas ogrom wiary. W ogóle mamy teraz bardzo dużą pewność siebie na scenie. Świetnie się na niej czujemy.

To słychać. Chodzę na wasze koncerty regularnie od trzech latach i ten z obecnej trasy mogę śmiało określić mianem jednego z najlepszych, o ile nie najlepszego. Otwarcie występu kawałkiem „Tańczmy” jest absolutną petardą.

Marcin strasznie się jarał tym wałkiem. Kawałek już był nagrany, ale on uparł się, że muszę jeszcze dopisać tekst w bridge’u. Jak czasem słucham tej płyty, to stwierdzam, że nie podjął żadnej złej decyzji. A muszę przyznać, że rzadko słucham swoich albumów. Kilka razy, zaraz po wypuszczeniu, ale potem mi się nudzi. Poza tym słuchanie siebie źle mi się kojarzy. Chociaż lubię, gdy usłyszę nasz kawałek w radio.

Wtedy pewnie czujecie, że ktoś docenia waszą pracę.

Osiągnęliśmy wartość, która nie jest poparta żadnym marketingowym trikiem. Nie stało się to nachalnie, tylko naturalnie. Muzyka się obroniła. Nikt specjalnie nas nie promował, wydawaliśmy płyty w małych wytwórniach. Więc radość jest podwójna.

Nadal dostajecie propozycje z programów śniadaniowych, czy wiedząc, że i tak odmówicie, sami już tego zaniechali?

Szczerze mówiąc, to musiałbym zapytać Haresa, naszego managera, jak to teraz wygląda. Natomiast gdy rozmawialiśmy rok temu, to było kilka propozycji, ale nie można tego uznać za dużą ilość. Z jednej strony się cieszymy, bo nie mamy wtedy dylematu – przychodzić czy nie przychodzić, ale z reguły nie zgadzamy się. Uważam, że jeśli ktoś ma coś do powiedzenia w oryginalny sposób i tworzy wartościową muzykę, to choćby nie wiem, co się działo, to ci ludzie, którzy lubią muzykę, odkryją go. Tak samo myślę, że Krzysiek Zalewski nie musiał iść do Idola, bo jest tak zdolny i wrażliwy, że prędzej czy później wydałby swoją płytę i ludzie i tak by go podziwiali. Przecież nie grał w Hey'u dlatego, że wygrał telewizyjne show. Identycznie jest w przypadku Brodki czy Podsiadło. Wierzę, że osiągnęliby to, co teraz, bez całej tej marketingowej burzy. 

Wspomniałeś o Zalewskim i Brodce, ale oni też musieli dojrzeć artystycznie. Po tym programie zrobili sobie dłuższą przerwę, co ewidentnie wyszło im na dobre.

Oczywiście. Włączając sobie pierwsze płyty Brodki, masz wrażenie, że to jest niewolnicze albumy. Ktoś jej kazał tak zrobić, napisał już gotowe piosenki. To jest takie wymuszone. Potem, gdy ten kontrakt jej się skończył i wydała „Grandę”, to wszystkim opadły szczęki. Trochę mnie martwi, że robi długie przerwy wydawnicze, ale może ma taki rytm pracy.

Jak oceniasz to, że niektórzy artyści wdają się w romans z mainstreamem? Jak chociażby Kazik Staszewski, który w Pytaniu na śniadanie promował swoją autobiografię.

To jest biznes, niestety. Człowiek wydał książkę, pewnie się w niej uzewnętrznił, więc chciał podzielić się z tym światem. Jednak to zahacza o taki artystyczny bazar, a tego nie lubię.

Nie macie czasami poczucia, że wy, jako artyści alternatywni, moglibyście podjąć jakieś działania, aby zmienić ten główny nurt muzyki popularnej?

Mi bardziej zależałoby na poszerzeniu horyzontów tych ludzi, którzy całe dnie spędzają przed telewizorem. Pokazać im, że oprócz czarnego, białego i szarego świat ma jeszcze mnóstwo kolorów.

Myślisz, że telewizja promuje tak mierne pod względem wartości artystycznej pozycje, bo rzeczywiście takie są wymagania odbiorców, czy jednak sama próbuje im wmówić, że takie mają potrzeby?

Prawda jest taka, że telewizja ma gdzieś muzykę. To, co serwuje, ma podobać się przeciętnym ludziom. Nie może być zbyt ofensywne, brudne, zafałszowane. Musi być perfekcyjne, jak w zegarku i oczywiście poprawne politycznie. Ta doskonałość jest mdła. Mam wrażenie, że sztuka tworzona przez artystów lekko odklejonych od rzeczywistości jest zbyt mądra i ambitna dla zwykłych zjadaczy chleba. Chociaż zdarzają się wyjątki, jak cykl koncertów „Made In Polska”. Tylko one były transmitowane około północy. Kto z dzieciaków, które chodzą do szkoły ogląda telewizję o tej porze? Tylko lenie, które nie muszą wstać wcześnie rano. Tacy jak my.

Przeczytałam ciekawą wypowiedź Michała Wiraszko, waszego dobrego znajomego z zespołu Muchy. On powiedział, że „Kluczem do poznania tego zespołu w pełni jest zapoznanie ludzi go tworzących. Kluczem do zrozumienia tych piosenek jest poznanie Kuby Kawalca”.

Bardzo nas to wzruszyło. Jest w tym chyba sporo prawdy. Przez  to, że ja współtworzę utwory happysadu, nie jestem w stanie spojrzeć na nie z dystansu i przekonać się, czy jako zwykła osoba bym je polubił. Skłaniałbym się nawet ku stwierdzeniu, że nie, bo ludzie, którzy przychodzą na nasze koncerty, wydają się być trochę z innej bajki niż ja. Może bym tego nie słuchał, ale pewnie zainteresowałoby mnie lirycznie, co brzmi oczywiście szalenie nieskromnie. Jednak wydaje mi się, że ta muzyka zawiera sporo ciekawych rzeczy.

Czyli stawiacie na autentyczność, a wasze utwory można określić mianem bardziej autobiografii niż kreacji scenicznej?

Jak najbardziej. To jest nasze muzyczne DNA. Pamiętnik życia, chcąc nie chcąc, z czego niedawno zdaliśmy sobie sprawę. To jest nasz zapisek emocjonalny, jak zdjęcia w albumie z każdego okresu życia.

Wiosną tego roku zagraliście kilka koncertów w Wielkiej Brytanii. Jak je wspominacie? Były one głównie dla Polonii, czy pojawiła się też tamtejsza publiczność?

Nasz pierwszy wypad do Anglii jakieś 5 lat temu, był lekkim niewypałem, stąd byliśmy pełni obaw przed tegorocznym wyjazdem. Odwiedziliśmy cztery miasta: Londyn, Liverpool, Southampton i Leeds. Wróciliśmy bardzo zadowoleni. Raz, że publiczność dopisała, a dwa, że zarezerwowaliśmy sobie trochę czasu na zwiedzanie. Co do ludzi, to byliśmy głównie kąskiem dla polskiej diaspory, chociaż trafiło się kilka przypadków autochtonicznych, z czego jesteśmy niezmiernie dumni.

Komentarze: