Black Radio: "Planujemy zamach na polski mainstream"

Black Radio: "Planujemy zamach na polski mainstream"

Młodzi, zdolni, ambitni i zadziorni – tak można określić łódzką formację Black Radio. Specjalnie dla Wyspa.fm muzycy opowiedzieli o ciągłym procesie rozwoju kapeli, polskim rynku muzycznym, frekwencji na koncertach i specyfice telewizyjnych programów talent-show.

Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Obchodzicie w tym roku siódme urodziny zespołu. Jak ocenicie drogę, którą dotąd przebyliście? Co możecie uznać za sukces, a co za porażkę, jak opiszecie swoje doświadczenia?

Kamil Biadała: Przez dłuższy czas zespół pracował na podobnym poziomie, dopiero od dwóch lat cały proces nabrał tempa. Wszystkie największe sukcesy, które mamy na koncie, osiągnęliśmy w stosunkowo krótkim czasie.

Dawid Wajszczyk: To wszystko dlatego, że przez pierwsze cztery, pięć lat byliśmy żółtodziobami. Dziećmi, które dopiero uczyły się grać. Co prawda braliśmy udział w różnych festiwalach, mieliśmy styczność z wieloma ludźmi, którzy siedzą w branży i znają się na tym, tylko że oni zawsze „objeżdżali” nas za coś. To dobrze, że zaczęliśmy tak wcześnie, ponieważ masa kapel, która rozpoczyna w starszym wieku ma jeszcze przed sobą ten czas przebrnięcia przez błędy, które my już popełniliśmy i zdążyliśmy je naprawić. Te sukcesy, które w ciągu dwóch ostatnich latach odnieśliśmy miały miejsce, bo staliśmy się prawdziwym zespołem, który wie, czego chce. Ma swój cel i wie, jak pracować na próbach. Dobiera też odpowiednich członków zespołu, bo w naszym przypadku skład zmieniał się wiele razy. Ponad dwa lata temu nastąpił taki moment kryzysowy, kiedy wiele rzeczy trzeba było zacząć od początku. Nie było nic - ani składu, ani nawet sali prób. Wtedy mieliśmy dwa wyjścia - albo to wszystko rzucamy i dajemy sobie spokój, albo robimy to dalej, ale jeśli tak, to musimy wziąć się za to na poważnie. Zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję.

Jak Wy, z perspektywy młodego zespołu, postrzegacie polski rynek muzyczny? Trudno jest się wybić? Co trzeba zrobić, aby tego dokonać?

D.W.: Wiadomo, co trzeba zrobić, aby błyskawicznie zaistnieć na rynku muzycznym – napisać piosenkę disco polo, a każda inna droga wymaga pracy, poświęceń i czasu. Polski rynek jest bardzo specyficzny i skrzywdzony tym, że wcześniej panował ustrój komunistyczny, później potworzyły się zależności niesprzyjające artystom alternatywnym (a w takim kraju, jak Polska prawie każdy muzyk to artysta alternatywny). Tymon Tymański nagrał film „Polskie gówno”, który opowiada właśnie o tym, jak to jest być muzykiem rockowym. Oglądając go bardzo się śmiałem, bo dokładnie tak wyglądały początki naszego zespołu i nawet czasami jeszcze zdarzają się incydenty, które zostały pokazane w krzywym zwierciadle w tym filmie. Sytuacja jest dziwna, bo na rynku brytyjskim czy amerykańskim, które są głównymi dostarczycielami muzyki rockowej, istnieje określony sposób postępowania, jeśli chcesz zrobić karierę jako kapela rockowa. W Polsce nie ma określonej metody, nigdy nie wiadomo, jaka decyzja wyjdzie nam na dobre, a jaka nie. Dlatego chwytamy się programów muzycznych i próbujemy innych środków, bo tutaj wszystko jest rozchwiane, niepewne, tymczasowe i trzeba próbować wszystkich metod na pójście do przodu. Nawet organizując ten koncert urodzinowy w naszym rodzinnym mieście nie byliśmy do końca przekonani, czy ktoś w ogóle na niego przyjdzie. Dlatego naszym pomysłem jest przeprowadzenie zamachu na polski mainstream, do czego się szykujemy.

K.B.: Dużym minusem polskiego rynku jest fakt, że trudno tutaj zrobić karierę nie śpiewając po polsku. Bardzo dużo odbiorców zwraca na to uwagę. Czasami zdarzają nam się takie sytuacje, że ktoś podchodzi po koncercie i mówi „Świetnie, świetnie, ale czemu nie po polsku?”.

D.W.: Ludzie decyzyjni w polskiej branży nie rozumieją tego, że tak, jak językiem opery jest język włoski, tak językiem rock’n’rolla jest język angielski. Poza tym w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji obowiązuje ustawa, że 70% prezentowanych utworów muszą być kawałkami polskimi, niezależnie od tego, czy grająca je kapela pochodzi z Polski, bo liczy się tutaj tekst. Jest to prokulturowe, ale niektóre bandy odbierają ją jako smutną konieczność pisania po polsku. Myślę, że jeśli osoby odpowiedzialne za taki stan naprawdę kierowałyby się chęcią wspierania rodzimej kultury i podnoszenia jakości tego, z czego powinnyśmy być dumni, to naprawdę znaleźliby lepszy sposób, aby artystów nie zmuszać, ale zachęcać do tworzenia w naszym języku. Byłoby dużo więcej ciekawych efektów ich pracy, gdyby artyści chcieli, a nie musieli.

Macie gdzieś z tyłu głowy myśl, że skoro tworzycie w języku angielskim, to możecie zaistnieć za granicą czy jeszcze jest na to za wcześnie?

D.W.: Przymierzamy się do tego, ale najpierw te wszystkie klocki muszą się odpowiednio poukładać. Wierzę w to, że bez dużej pompy i wielkich wytwórni płytowych, które bardziej narzucałyby nam określone kwestie niż pomagały, jesteśmy w stanie swoją konsekwencją i ciężką pracą stopniowo zebrać publikę, która byłaby wizytówką do startu za granicą. Nie oszukujmy się, nie możesz zacząć na Zachodzie, będąc nikim tutaj. Chcemy być polskim artystą eksportowym, bo są artyści, którym już to się udało, jak chociażby Brodka, Behemoth czy Kamp! Myślę, że nam też się uda, tylko chociaż jesteśmy zespołem, który ma już siedem lat, to my mamy po dziewiętnaście, dwadzieścia, więc jest jeszcze na to czas.

W 2014 roku wydaliście swoją debiutancką płytę „Gasoline Planet”. Jak wyglądał proces tworzenia i nagrywania tego krążka?

D.W.: Teraz, gdy o tym myślę, to chyba cudem udało nam się wydać ten album.

K.B.: To jest całkiem adekwatne stwierdzenie. Materiał na te płytę powstawał przez bardzo długi czas i był już grany przez poprzednie składy.

D.W.: My patrzymy na płyty tak, jak na książki. Nie może ona zawierać rozdziałów niepasujących do siebie - część książki nie może być z Tolkiena, a część z Kubusia Puchatka. Tak traktujemy ten jeden album, który już mamy i te wszystkie jeszcze nienarodzone. Chcemy, aby to była pewna podróż i przy tej pierwszej płycie przekonaliśmy się, że aby tak się stało, to wymaga ona dopracowania. Te utwory nadal zresztą dojrzewają. Chociaż gramy je już od półtora roku, to wciąż się zmieniają. My rozwijamy się artystycznie i po pewnym czasie patrząc na stare kawałki z nowej perspektywy dochodzimy do wniosku, że tutaj czegoś brakuje, a tam jest coś zbyteczne. Sukcesem będzie to, gdy za pięć lat będziemy patrzeć na swoje obecne występy i będziemy się za nie wstydzić. Teraz dajemy z siebie wszystko, ale chodzi o to, aby cały czas podnosić swoje umiejętności.

K. B.: Jesteśmy jeszcze młodzi. To jest taki wiek, kiedy wciąż się uczymy. Czujemy satysfakcję z tego, że w naszej twórczości zauważalny jest progres, ale wciąż też ten powiew świeżości.

Pracujecie nad nowym materiałem? Macie w zanadrzu jakieś świeże kawałki?

D.W.: Tak, podczas Ekspresowych Sesji Nagraniowych w Radiu Łódź zrealizowaliśmy wideoklip do nowego utworu „God Bless All The Other Gods”, który miał swoją premierę podczas naszego koncertu urodzinowego. Powoli myślimy koncepcyjnie o następnej płycie. Stwierdziliśmy, że trochę już wyrośliśmy z naszego obecnego wizerunku. Chociaż dobrze jest nam w obecnej formie, to jednak zaczyna się robić już odrobinę za ciasna. Czas iść naprzód. Ma miejsce nieuchronny postęp i gdybyśmy nie podążali za nim, to czulibyśmy się po prostu źle.

Można więc jakoś określić kierunek, w którym teraz będzie zmierzać Wasza twórczość?

D.W.: To jest samoistny proces, którego nie kontrolujemy. Przeczuwam pewne rzeczy i jako autor piosenek mogę prognozować, że będziemy bardziej rock’n’rollowi. Pójdziemy w stronę takich artystów, jak chociażby Led Zeppelin, Royal Blood i Rival Sons. To będzie bardziej dojrzałe granie, ale na pewno nie zrezygnujemy z założenia, że nasza muzyka musi mieć fajne melodie.

K.B.: Przez cały okres działalności zespołu zmienia się może nie nasz gust muzyczny, ale artyści, którzy nas inspirują. Słuchamy i odkrywamy nowych wykonawców, a to ma na razie wpływ na naszą twórczość.

D.W.: Odkrywając nowych artystów, trochę też odkrywamy siebie na nowo. Spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu i tego procesu rozwoju tak na bieżąco nie jesteśmy w stanie zaobserwować, ale zdarzają się takie momenty, kiedy ktoś zaczyna nagle inaczej myśleć i czujemy, że to jest ten krok naprzód.

W setlistę koncertu urodzinowego zostały wplecione covery wykonawców, którzy w jakiś sposób Was inspirowali. Kogo zatem możecie zaliczyć do artystów, którzy mieli na Was największy wpływ?

K.B.: Przede wszystkim jest to nasz ukochany Blur, który miał dla nas duże znaczenie na samym początku naszej działalności. „Song 2” jest utworem, który gra chyba każdy początkujący zespół, ale podchodzimy do niego z dużym sentymentem.

D.W.: Jack White jest dla nas bardzo ważny. Kiedyś był tylko moim idolem, ale zaraziłem nim chłopaków. Projekty White’a bywają bardzo inspirujące, a jeśli chcesz zagrać jakiś jego utwór, to wiadomo, że musi nim być „Seven Nation Army” z repertuaru The White Stripes. Jest to świetny kawałek, idealny do grania na żywo.

Latem tego roku zagraliście na dwóch dużych festiwalach – Przystanku Woodstock i Jarocin Festiwal. Otwieraliście poszczególne dni tych imprez. Jak wrażenia związane z tymi występami?

K.B.: Na Woodstocku frekwencja była bardzo fajna, ale w Jarocinie rzeczywiście nie było jakichś cudów. Mamy po 20 lat. Sam Jurek Owsiak powiedział nam wprost, że to się nie zdarza, aby tak młody zespół występował na dużej scenie. Dlatego biorąc nas, bardzo zaryzykowali. Sam fakt otrzymania przepustki i możliwości zagrania na dużej scenie było dla nas sporym wyróżnieniem.

D.W.: Przepustka to jedno, ale można było też ten występ po prostu zepsuć, a wydaje mi się, że wyszliśmy z tego obronną ręką. Ci sami jurorzy, którzy podczas kwalifikacji zdecydowali o naszej obecności na dużej scenie Woodstocku, po koncercie powiedzieli, że zaprezentowaliśmy dużą dojrzałość muzyczną i są z nas bardzo zadowoleni. Nawet podczas wywiadów dziennikarze pytali, czy mamy świadomość, że publiczność bardzo dobrze na nas zareagowała, że wręcz jadła nam z ręki. Myślę, że w porę uświadomiliśmy sobie wagę tego występu i podeszliśmy do niego z odpowiednim nastawieniem. Na pewno otwarcie jest wyzwaniem. Na Jarocin Festiwal też się bardzo przygotowaliśmy, ale z różnych względów, które nie były winą ani samego festiwalu, ani publiczności, w tym roku frekwencja na tej imprezie była mniejsza. Jednak do Jarocina mamy duży sentyment po tym, jak graliśmy tam trzy razy w 2014 roku. Występowaliśmy wtedy w Domu Kultury, na Małej Scenie Hortexu, która była fantastycznym miejscem, a później graliśmy na dużej scenie, co w ogóle było dla nas największym wydarzeniem ubiegłego roku. W tym roku stało się, jak się stało, że wszystkie kapele „psioczyły” na ten Jarocin. My byliśmy jednym z nielicznych zespołów, które nie miały do nikogo pretensji i były bardzo zadowolone, że mogły tam wystąpić. Nawet, jeśli publiki pod dużą sceną było mniej niż w tamtym roku pod małą, ale to jest zawsze loteria. Decydując się na takie zajęcie – kiedyś może hobby, teraz już trochę zawód, bierzesz pod uwagę to ryzyko, że tych ludzi może przyjść mało i tej obawie dotyczącej frekwencji towarzyszy fajna adrenalina.

Mówicie, że jesteście młodzi, ale chcielibyście, żeby muzyka była Waszym sposobem na życie. Czym zajmujecie się teraz i czy jest to związane z działalnością muzyczno-artystyczną?

Szymon Płaska: Ja poszedłem do szkoły policealnej, w której kształcę się w dziedzinie techniki realizacji dźwięku. Franek jest na reżyserii dźwięku w katowickiej akademii, a to jest bardzo trudny kierunek na jednej z najlepszych uczelni w Polsce.

K.B.: Ja studiuję na Akademii Muzycznej im. G. i K. Bacewiczów w Łodzi.

D.W.: Ja studiuję międzynarodowe studia kulturowe po angielsku, Kuba robi to w naszym rodzimym języku. Może nie bezpośrednio, ale to też jest związane z muzyką, bo animacja kultury i jej znaczenie w społeczeństwie jest jednym z kluczowych warunków tego, czy muzyka będzie istnieć, a muzycy będą mieli za co żyć.

Podejmujecie różne drogi, aby zaistnieć w świadomości słuchaczy. Jedną z nich był udział w wielu konkursach dla młodych kapel. Gdzie się nie pojawiliście, to zgarnialiście główne nagrody. Nie inaczej było w przypadku Rock’n’Tur, prężnie rozwijającej się imprezy dla nieźle rokujących zespołów w Turku.

D.W.: W Turku bardzo nam się podobało. Nie ma co oczekiwać tysięcy ludzi na takiej imprezie. Przyszło mało osób, bo chyba właśnie tyle słucha takiej muzyki w tym mieście, ale chodzi o to, że czasami przyjdzie sporo ludzi, ale jest drętwo, a oni przyszli, bo naprawdę chcieli tego rocka posłuchać. Oczywiście, że jest świetnie, gdy publika jest liczna, ale dla nas liczy się przede wszystkim to, jaką energię od tych słuchaczy dostajemy. Ten aspekt w Turku został znakomicie zrealizowany. Zresztą w tym roku byliśmy na 10-leciu Rock’n’Tur i powtórzyła się ta sytuacja.

Szczerze mówiąc, ja usłyszałam Was po raz pierwszy w programie Must Be The Music. Nie wygraliście go, bo trudno nie oprzeć się wrażeniu, że przeciętny polski widz woli głosować na małe dzieci czy wykonawców przedstawiających wzruszające historie, ale wykorzystaliście swoją szansę, aby pokazać się szerszej publiczności.

D.W.: Celem pójścia do Must Be The Music nie było wygranie potężnej kwoty pieniężnej, tylko właśnie to, aby ludzie, którzy mogą się zainteresować naszą muzyką mieli ku temu okazję. Rynek muzyczny w Polsce jest krzywy, dziwny, trochę zepsuty. Wymaga tego, aby ktoś zrobił w nim rewoltę. Jednak dopóki tak się nie stanie, trzeba chwytać się takich programów, a skoro usłyszałaś nas tam pierwszy raz to znaczy, że zadziałało. Dlatego w naszym przypadku nie wypalił X Factor, bo po castingu, na którym dostaliśmy 4 x TAK za nasz własny utwór, otrzymaliśmy listę coverów do zagrania, na których były Wilki, Whitney Houston, Roxette i Daft Punk.

K.B.: Tam nie gra się swojej muzyki, tylko robi karierę, aby ktoś później tobą posterował i powiedział ci, co masz śpiewać.

Do finału Must BeThe Music dostaliście się dzięki dzikiej karcie RMF FM. Otrzymaliście jeszcze jakieś formy wsparcia ze strony tego radia?

D.W.: Zaprosili nas do studia, gdzie zagraliśmy swój utwór. Byliśmy reklamowani w dużym radiu jako uczestnicy finału programu MBTM. Jeżeli RMF FM daje komuś dziką kartę, to już do odcinka finałowego jest się pod ich pieczą promocyjną. Wiadomo, że nie wymagamy od mainstreamowej stacji, aby nas promowała, bo nasza muzyka absolutnie nie wpisuje się w ich oczekiwania, ale to, co mogli dla nas zrobić, na pewno uczynili.

K.B.: Ogólnie powiedzieli dużo ciepłych słów, emitowali fragmenty naszego półfinałowego występu.

S.P.: W ogóle zrobili nam bardzo dużą niespodziankę, bo zaprosili nas na wywiad. Powiedzieli, że będą też inni uczestnicy Must Be The Music, żebyśmy się zbytnio nie ekscytowali. Pojechaliśmy tam i podczas audycji na żywo nagle wystawili nam tę dziką kartę. Zareagowaliśmy bardzo naturalnie, co chyba też mieli na celu.

Otrzymaliście błogosławieństwo od Piotra Roguckiego? Będąc jurorem Must Be The Music stwierdził, że byłoby fajnie, gdybyście ten program wygrali, a Roguc lubi pomagać w dalszej działalności muzycznej młodym i perspektywicznym wykonawcom.

D.W.: W czasie trwania programu Piotrek udostępniał informacje o naszym zespole na swoim fanpejdżu, polecał nas swoim fanom. Podczas trasy jesiennej Comy będziemy z nią grać w Warszawie i Krakowie jako support. Piotrek nie jest osobą, która udzielałaby swojego błogosławieństwa albo przekleństwa. Jest artystą nieuchwytnym w jednoznacznym kontekście. Pomógł nam w trakcie głosowania w programie, poprosił, żebyśmy go zapraszali na nasze koncerty. Jakbyś zapytała go o nas, jeżeli pamięta, to na pewno życzy nam jak najlepiej.

Komentarze: