Chemia: "Ten krążek pokazuje koncertowe oblicze zespołu”

Chemia: "Ten krążek pokazuje koncertowe oblicze zespołu”

Zespół Chemia powraca z nową, mocną i gitarową płytą „Let me”. Specjalnie w wywiadzie dla Wyspa.fm muzycy opowiedzieli o współpracy z legendarnym Mikiem Fraserem, producentem takich sław jak AC/DC, Metallica, Aerosmith czy Led Zeppelin, o zagranicznej karierze i niezwykłej płodności twórczej.

Jak przebiegała praca nad płytą „Let me”? Mieliście może przy niej jakieś gorsze momenty czy wszystko poszło jak z płatka?

Wojtek Balczun: Proces pracy nad płytą przebiegał w dość standardowy sposób. Spośród paru pomysłów, które były oparte na moich riffach czy zaczątkach utworu i melodiach Łukasza (Drapały, wokalisty zespołu Chemia) wybraliśmy szesnaście kawałków, nad którymi pracowaliśmy z zespołem na próbach. Był to sposób zupełnie normalny. Tak, jak kapela się rozwija, tak te utwory, które w danym czasie powstają są taką fotografią danej kondycji bandu. Wchodząc do studia, byliśmy dosyć dobrze przygotowani, bo sporządziliśmy wcześniej demówki tych wszystkich utworów i chcieliśmy je pokazać Mike’owi Fraserowi, bo bardzo pragnęliśmy, żeby pracował z nami przy tej płycie. On po przesłuchaniu ich podjął taką decyzję, co było dla nas dużym wyróżnieniem, bo jest człowiekiem, na którego czeka się latami. Nie pracuje też z każdym, tylko z wybranymi. Gdy rozpoczynaliśmy nagrania,  mieliśmy dość sprecyzowaną wizję płyty, bo zależało nam na tym, aby pokazać trochę odmienne oblicze zespołu. Po płycie „The One Inside”, która pokazywała poważniejszą stronę zespołu, ale też tę delikatniejszą, teraz chcieliśmy bardziej nawiązać do naszych doświadczeń muzycznych i koncertowych, które zebraliśmy od czasów nagrania poprzedniego krążka, czyli stworzenia materiału, który będzie mocniejszy, bardziej gitarowy i organiczny. Pracując nad ostatecznym kształtem tego albumu i dyskutując z Fraserem zrobiliśmy taką ostateczną selekcję kawałków i wybraliśmy z tych szesnastu propozycji dwanaście, odrzucając wszystkie delikatniejsze nuty, czyli bliskie naszemu sercu, ładne ballady, bo chcieliśmy, żeby ten krążek miał brzmienie zbliżone do tego, które prezentujemy na koncertach i pokazywał tę twarz kapeli. Wydaje mi się, że ten cel został osiągnięty, zachowując oczywiście to, co charakterystyczne dla stylu Chemii, czyli z jednej strony mocne, riffowi granie, a z drugiej strony przywiązanie do melodii, bo to jednak zawsze były utwory, które da się zaśpiewać.

Mówiąc o tej płycie nie sposób nie zatrzymać się dłużej przy postaci Mike’a Frasera, wszak to uznana osobistość w muzycznym świecie. Dlaczego wybraliście akurat jego? Czy próbowaliście kontaktować się z innymi producentami?

Łukasz Drapała: Mieliśmy w głowie mnóstwo nazwisk, z którymi warto byłoby porozmawiać. Nie tylko na podstawie nagrań wybraliśmy Mike’a, bo pomysł był jak najbardziej szalony, żeby sięgnąć po legendę, ale podobało nam się to, co i jak Mike zrobił. Oprócz tego Mike jest z Kanady, a tam mieliśmy już paru znajomych, więc było troszeczkę łatwiej dotrzeć i dowiedzieć się czegokolwiek. Kilka klocków się poukładało, Mike podjął decyzję na podstawie muzyki, a najlepszym tego ukoronowaniem było to, że gdy przyjechał okazało się, że jesteśmy w stanie zostać wielkimi kumplami i świetnie współpracować na tym samym poziomie.

Czy miał on duży wpływ na muzykę zawartą na tym krążku? Podpowiadał Wam, udzielał cennych rad?

Wojtek Balczun: Nie można powiedzieć, aby agresywnie ingerował w twórczy aspekt tego materiału. Miał oczywiście ileś tam sugestii, dobrych rad bazujących na jego wieloletnim doświadczeniu z największymi artystami. Czasami nawet troszkę się buntowaliśmy, gdy coś nam podpowiadał, ale po usłyszeniu efektu końcowego musimy posypać głowy popiołem i przyznać mu rację. Między innymi jego sugestią było to, aby jeden z numerów spośród ballad, który był praktycznie wybrany do nagrania, odrzucić, bo stylistycznie nie pasował do całości. Natomiast wspaniały sound gitarowy jest tym, co najbardziej mu zawdzięczamy, bo jest jednym z najlepszych ekspertów od rejestrowania gitar. Nie na darmo od 20 lat AC/DC nagrywa z nim wszystkie płyty i tutaj rzeczywiście ma niesamowite doświadczenie i ucho, a także swoje własne patenty, jak wykręcić takie brzmienie, żeby te gitary się wzajemnie uzupełniały, fajnie miksowały i żeby to ostatecznie brzmienie utworu było jak najbardziej imponujące. Podpatrywaliśmy jego różne triki, ale niektórych się nie dało albo nie pozwolił nam. Zwłaszcza przy miksach, bo jednak przy tym używa swojego katalogu złotych sposobów, które wypracowywał sobie przez kilkadziesiąt lat, ale efekt, który osiągnął, dla mnie jest niesamowity.

Macie w planach podbicie tą płytą Europy? Dla wielu polskich zespołów granie na naszym podwórku wydaje się niewystarczające i marzą o zagranicznej karierze, natomiast przed Wami stoi ona otworem.

Łukasz Drapała: To się dopiero okaże, bo my nie wiemy, co się wydarzy w przyszłości. Wykorzystujemy szansę, którą daje nam dzisiejszy świat, czyli to, że możemy spokojnie podróżować po świecie. Nie ma takich sytuacji, jakie były dawno, dawno temu i my też troszeczkę kojarzymy rzeczywistość inaczej. Póki co otrzymujemy dobre opinie z całej Europy, jeśli chodzi o płytę. Ciut wyższe od tych, które dostał poprzedni krążek „The One Inside”, ale na szczęście zostawiają ten margines, że jeszcze możemy wydać lepszą płytę. Czekamy na ten moment, kiedy będziemy nagrywać następną, natomiast może coś się też wydarzy przy okazji następnej trasy jesiennej, bo planujemy odwiedzić kilka miejsc w Europie. Zobaczymy, jak nasza muzyka działa na żywo, bo mamy fajne wspomnienia z trasy z Wielkiej Brytanii czy Los Angeles, gdzie do dzisiaj mamy kontakt na Facebooku z fanami stamtąd, którzy się odzywają i są dowodem na to, że Chemia rzuca swoje ziarenka w świecie, a one mogą w przyszłości bardziej wykiełkować. Po prostu robimy swoje. Być może przecieramy jakiś szlak, być może nie, ale w każdym razie uważamy, że w Polsce jest mnóstwo zespołów, które zasługują na karierę międzynarodową, jeśli tak to możemy nazwać, tylko trzeba chcieć i ryzykować.

Możecie pokusić się o wymienienie jakichś konkretnych zespołów? Macie swoich faworytów, którym życzycie zawojowania Europy i świata?

Łukasz Drapała: Tak, jest kilka zespołów, ale nie chciałbym wymieniać nazw. Nie daj Boże, kogoś bym pominął, a znamy się, więc później mi tego nie wybaczą.

Moglibyście zdradzić więcej szczegółów odnośnie tej europejskiej trasy? Już teraz macie zaplanowanych kilka koncertów w Niemczech, a jakie państwa macie zamiar jeszcze odwiedzić?

Łukasz Drapała: Zależy nam na tym, żeby z płytą „Let me” dotrzeć gdzie to tylko jest możliwe. Na razie mamy w miarę doprecyzowane plany jesienne i na pewno zagramy w Szwecji, Danii, Francji, Niemczech, Szwajcarii, Austrii, na Węgrzech i we Włoszech. W Niemczech mamy kilka koncertów, a ta trasa będzie się kończyła występem w Berlinie na początku grudnia. Jesteśmy zobligowani podróżować po Europie, bo jeżeli ta płyta ukazała się w siedemnastu krajach, to potencjalne w tych siedemnastu krajach powinniśmy zagrać i pokazać, jak brzmimy na żywo. Zależy nam na tym, żeby grać jak najwięcej i wysyłamy wszędzie swoje aplikacje. Chcielibyśmy też zagrać w przyszłym roku na festiwalach. Zobaczymy, czy się uda. To jest ciężka praca, rywalizacja jest wielka, ale bardzo się staramy.

Wspominaliście, że fani z zagranicy zostawiają ślady swojej obecności na Waszym fanpage’u. Czujecie ich wsparcie?

Łukasz Drapała: Tak, jak najbardziej. Czujemy to wsparcie nie tylko na Facebooku, ale również innych portalach społecznościowych. Liczymy na to, że ta ich pomoc przyczyni się do tego, że wkrótce będziemy mogli pojechać w samodzielne trasy po krajach innych niż Polska, bo taki jest przecież cel. Grono tych fanów powolutku się powiększa, taka jest kolej rzeczy, ale zobaczymy, co się wydarzy za dwa, trzy miesiące. Wrócimy wtedy z tej trasy europejskiej, która odbędzie się już niedługo i zobaczymy, jakie będziemy mieć plany na wiosnę.

Poznaliście zagraniczne realia, jeśli chodzi o koncerty i podejście do rocka. Jest różnica pomiędzy tym, co jest na Zachodzie a w Polsce?

Wojtek Balczun: Nie ma żadnej różnicy, bo muzyka rockowa nie jest przypisana do jakiegoś konkretnego kraju. Jest to muzyka międzynarodowa, wspólna, a fani rocka są na wszystkich kontynentach, we wszystkich państwach. Jedynym kryterium jest to, czy jest ona dobra czy zła. To, czy nam się uda coś zawojować za granicą zależy od tego, czy to, co stworzyliśmy i jak gramy na żywo zostanie pozytywne odebrane. Mamy same dobre doświadczenia z występowania poza naszym krajem. Duże jest wsparcie i życzliwość innych ludzi.

Łukasz Drapała: Dodam, że ja nawet czułem większą życzliwość, przynajmniej przy początkowych uderzeniach, ze strony publiczności zagranicznej. Nie dlatego, aby polscy słuchacze nie byli przychylni, jednak potrzebują więcej czasu, aby się przyzwyczaić i osłuchać. Może to wynika z tego, że publika w naszym kraju zdaje sobie sprawę, że wychodzą do nich Polacy i śpiewają po angielsku. Może to powoduje w nich jakieś chwile rozchwiania. Chociaż niektórzy są już z nami parę lat i doskonale wiedzą, czym jest Chemia. Znają nasz sposób grania, wręcz zdziwiliby się, gdybyśmy teraz zaczęli robić to po polsku. Zagranicznym słuchaczom jest o tyle prościej, że dla nich każdy zespół, który jeździ po Europie, śpiewa po angielsku. Sprawa tego, skąd on pochodzi wydaje się nieważna. Liczy się tylko to, czy muza przypada im do gustu, co bardzo cieszy i napawa optymizmem na przyszłość. Zawsze spotykaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem, bez względu na frekwencję. W Kanadzie zdarzały się koncerty, na które przychodziło stosunkowo mało osób, natomiast w Niemczech czy Anglii tych słuchaczy już było bardzo dużo, ale za każdym razem przyjemnie schodziło się ze sceny. Powodem tego był fakt, że publiczności się podobało i na tej scenie chciało się nawet zostać trochę dłużej.

Czyli myślicie, że polska publiczność lepiej odbiera zespoły, które śpiewają w naszym ojczystym języku?

Łukasz Drapała: To nie jest lepiej odbierane. Myślę, że tutaj akurat nie ma różnicy między publicznością polską a angielską, jeśli chodzi o finalną ocenę koncertu. Mam na myśli to „pierwsze uderzenie”. W naszym kraju ta nowa fala, czyli młodzi ludzie nie mają problemu z odbiorem języka angielskiego. Im starszy słuchacz, tym może mieć gorszą jego znajomość,  chociaż teraz to też ulega zmianom. Jednak uważam, że tak, w Polsce lubi się język polski. Dostajemy głosy od życzliwych nam muzyków ze środowiska „Chłopaki gracie fajnie, ale naprawdę byłoby wam łatwiej przebić się w Polsce, gdybyście śpiewali po polsku”. Mimo wszystko jest to nasz pierwszy język i nawet, gdy perfekcyjnie opanujemy j. angielski, to inaczej słucha się w języku, w którym się myśli niż w tym, którego się nauczyło. Wielokrotnie mieliśmy taki dylemat, czy jednak tworzyć po polsku, ale nie zdecydowaliśmy się na to. Głównie ze względu na nasze aktywności zagraniczne i fakt, że w dobie współczesnych mediów i komunikatorów bardzo ciężko odciąć jest to, co robimy w Polsce od naszych działań zagranicznych. Wszystko to jest połączone. Niestety, często odbieraliśmy bardzo wyraźny komunikat, jeżeli chcemy myśleć poważnie o tym, aby cokolwiek zrobić gdzieś na świecie, to musimy konsekwentnie i spójnie pokazywać zespół, który śpiewa po angielsku, czyli w języku międzynarodowym.

Wyraźnie jesteście nastawieni na granie coraz większej liczby koncertów i skupiacie się właśnie na tym, jak brzmicie na żywo. Czy pojawia się przy tym taki pomysł, aby zarejestrować jeden z nich? Być może zagrać jakiś specjalny koncert akustyczny czy symfoniczny, aby pokazać fanom trochę inne oblicze?

Łukasz Drapała: Oczywiście, jak najbardziej takie pomysły cały czas chodzą nam po głowach. Chociaż najpierw chcielibyśmy nagrać kolejny album. Zawsze przy takich krążkach symfonicznych czy akustycznych, bądź w innej formie takiego „The best” trzeba mieć jakiś dorobek. Wydaje nam się, że lepiej jest mieć z czego wybierać. Sądzę, że będzie do nas wracała myśl, aby stworzyć płytę unplugged. Na pewno będziemy kombinować, aby nagrać może coś kompletnie innego i szalonego. Tak samo nikt nigdy nie wykluczył, że kiedyś nie nagramy całego albumu po polsku. Wszystko możemy się pojawić. W obecnej sytuacji koncentrujemy się po prostu na zarejestrowaniu następnego krążka, który na pewno nie będzie tematyczny.

Wojtek Balczun: Myślę, że trzeba pamiętać o tym, że Chemia cały czas jest na początku drogi zarówno w Polsce, jak i za granicą. Nie mamy statusu zespołu, który jest wielką gwiazdą i może zacząć odcinać kupony. Bardzo fajnie byłoby kiedyś mieć płytę koncertową w kolekcji, bo kochamy występować na żywo i tam przekazywać tę energię, ale to na pewno jeszcze nie jest ten czas. Mamy dużo pracy przed sobą, żeby rzeczywiście coś osiągnąć i zdobyć pozycję, która będzie dawała nam powód do nagrania płyty koncertowej czy akustycznej.

Mówicie, że poprzez krążek „Let me” pokazaliście prawdziwą twarz zespołu. Wspominacie też o następnym albumie. Czy macie już jakieś pomysły, jaki kształt może on przybrać?

Łukasz Drapała: Na pewno mamy sporo gotowych już kawałków. Wojtek ma przygotowane riffy, ja pracuję nad melodiami i mam już kilka skomponowanych. Gdy wpadam do niego, aby pożyczyć szklankę cukru, wtedy w przejściu, w korytarzu piszemy inną piosenkę. Generalnie trochę się tego uzbierało. Wiosną przyszłego roku pewnie będziemy to nagrywać, ale tak poważnie pod względem aranżacyjnym przysiądziemy do tych utworów dopiero po trasie jesiennej. Nie chcemy mieszać sobie w głowach, tylko skoncentrować się wtedy konkretnie na nowym krążku. Pomysły na numery są i tak myślimy, że dla nas ta kolejna płyta może być jeszcze lepsza.

Wojtek Balczun: Natomiast jeśli chodzi o ten album i fakt, że oddaje ona nasz koncertowy charakter, to w przeciągu całej naszej historii i dyskografii o prawdziwym zespole Chemia możemy mówić od EPki „In the Eye” i płyty „The One Inside”. Z tej perspektywy „Let me” jest dopiero naszym drugim pełnowymiarowym albumem. Wiadomo, że jeżeli „The One Inside” był dobrze ocenianym przez krytykę krążkiem, to dla nas był on trochę naznaczony poszukiwaniem kierunki, w jaki zespół powinien się rozwijać. Myślę, że na „Let me” dokonaliśmy zdefiniowania Chemicznego stylu. Tego jak gramy i jak myślimy o muzyce. Co nie oznacza, że nie będziemy chcieli zaskoczyć. To jest takie paliwo, które nas samych nakręca, żeby też sobie nawzajem sprawić jakąś niespodziankę tym podejściem, ale myśląc w kategorii tej drogi, na której obecnie się znajdujemy. Czyli grania bardzo mocnego, energetycznego rocka gitarowego, ale z bardzo dużym przywiązaniem do melodii.

Wynika z tego, że jesteście bardzo płodnym zespołem. Na kryzys twórczy nie możecie narzekać, bo Wasze głowy wciąż są pełne nowych pomysłów.

Łukasz Drapała: Kryzys twórczy nas nie dotyczy (śmiech). Lecz jeśli już nas kiedyś dopadnie, to mamy bazę pomysłów. Tak naprawdę, to ta niemoc czasami przydałaby się, żeby na moment zatrzymać się i wrócić do tego, co było. Jak przeglądam pomysły na nowe płyty, to mam wrażenie, że na pewno uciekła nam jakaś genialna myśl. Później je znajdujemy gdzieś na twardym dysku w telefonie czy w nagraniach. Wtedy pojawiają się takie głosy „Pamiętasz to? Kurcze, każdy o tym zapomniał, a przecież można było zrobić z tego coś dobrego”. Powstaje tego tak dużo, że szkoda, że nie ma wstępnej selekcji na samym początku, ale nie możemy stać w miejscu.

Skąd się wziął pomysł na tę bardzo interesującą okładkę płyty „Let me”?

Wojtek Balczun: Ona ma swoją historię. To jest dalszy ciąg naszego myślenia o okładce albumu „The One Inside”. Przy niej udało nam się przekonać Tomasza Sętowskiego, wybitnego polskiego malarza współczesnego, do tego, aby udostępnił nam swój obraz, który wykorzystaliśmy jako okładkę płyty. Idąc w ślad za twórczością Tomasza Sętowskiego i myśląc już o kolejnym krążku przypadkiem trafiliśmy w Internecie na Tomasza Alena Koperę. Można powiedzieć, że jest on trochę młodszym bratem Sętowskiego. Mieszka w Irlandii i tworzy wspaniałe rzeczy. To pierwsze zetknięcie z tym obrazem było niesamowite, bo on komunikuje bardzo dużo treści, które są nam bliskie. Wyraża to, co często myśli się o rocku, a my się z tym nie zgadzamy. Uważa się, że muzyka rockowa jest już przestarzała, skostniała i zmurszała, a tak naprawdę w środku niej bije blask. Ona cały czas jest energetyczna i potrafi zaskakiwać. I jeśli mówimy o koncertach, to ludzie ją najbardziej kochają. To też pokazuje to, co my myślimy o naszym zespole. „Zobaczcie, jacy jesteśmy w środku. Nie oceniajcie nas po tym, jak wyglądamy z zewnątrz. To całe piękno, którym chcemy się podzielić, jest w nas samych i naszej muzyce, którą tworzymy bez wyrachowania”. Gdy to połączyliśmy z tytułem jednego z utworów znajdujących się na albumie – „Let me”, to stwierdzenie „Pozwólcie mi” nabrało bardzo symbolicznego znaczenia. Ta okładka jest dla nas bardzo optymistyczna, ale też wieloznaczna i każdy może w niej doszukać się swojej interpretacji.

Łukasz Drapała: Dokładnie tak. W pierwszej chwili, gdy we dwóch zobaczyliśmy tę okładkę, to nawet nie zamieniliśmy ze sobą słowa. W pierwszych sekundach nie musieliśmy nic mówić - Wojtek zobaczył coś swojego i ja to zrobiłem. Okazało się, że to wszystko można zebrać w jeden wspólny mianownik. Widząc tę okładkę z naszej perspektywy, to mocno bijące serce za drzwiami wydaje się, że zaraz wybuchnie, tak bardzo chce stamtąd wyjść.

Wasz utwór „Cross The Line” w przeszłości znalazł się na płycie dedykowanej kibicom Borussi Dortmund. Interesujecie się piłką nożną czy był to totalny przypadek?

Łukasz Drapała: Jesteśmy wielkimi fanami piłki nożnej i sportu w ogóle. Mieliśmy bardzo fajny, a zupełnie przypadkowy kontakt z klubem Borussia Dortmund, w którym to w tym czasie grało trzech Polaków – trzech polskich muszkieterów z Robertem Lewandowskim na czele. Zresztą dzięki tym relacjom poznaliśmy się z Robertem, który nam bardzo kibicował. To bardzo przyjemny epizod, jeszcze z takich mrocznych czasów Chemicznych. Byliśmy chyba jedynym zespołem z zagranicy, który znalazł się na tzw. składance „niemieckich szlagierów”, motywujących rzesze niemieckich kibiców do dopingowania ich drużyny. Było to dla nas spore wyróżnienie i dowód naszej miłości do futbolu, bo cały czas chodzimy wspólnie na mecze, komentujemy je i jesteśmy kibicami polskich „trzech muszkieterów”.

Komentarze: