Nasza relacja: Manowar na Torwarze w Warszawie

Nasza relacja: Manowar na Torwarze w Warszawie

Długo zastanawiałem się jak zacząć te relację. I pozwólcie, że posłużę się wyświechtanym stwierdzeniem, iż  są takie zespoły, które „trzeba zobaczyć na żywo” . Niewątpliwie należy do nich Manowar.

Zespół, który dla wielu metalmaniaków był przewodnikiem w świat ciężkich dźwięków. Bo któż z nas, szczególnie będąc nastolatkiem,  nie lubi opowieści o dzielnych wojownikach, śmiałych królach i bohaterskich czynach podanych w pieśniach? Już od średniowiecza owe opowieści gromadziły tłumy wokół grajków. Nie inaczej jest dzisiaj, choć dźwięk liry zastąpiły elektryczne gitary. Zapytacie zatem skąd me problemy ze wstępem?  Ano z faktu, że w pewnym momencie nadmierny patos zaczyna drażnić. Niemniej gdy usłyszałem, że po wielu latach po raz pierwszy zespół wybiera się do Polski bardzo chciałem go zobaczyć na scenie. Nie udało się w 2014, więc kolejnej okazji nie mogłem przepuścić i 16 stycznia 2016 stawiłem się u wrót warszawskiego Torwaru. I poczułem się jak w bardzo dobrych dla Heavy Metalu latach 80-ch XX wieku: w kolejce do wejścia królowali „oldskulowcy”: naszywki, jeansowe katany, „telewizory” z muskularnym wojownikiem naszyte na plecach kurtek… Wśród nich nie brakowało takich, dla których wspomniany okresie to absolutna prehistoria, co dobrze wróży przyszłości H M. Sporą grupę stanowili również Ci, którzy chcieli zobaczyć jak na żywo brzmi zespół, który w 2008 roku został ogłoszony najgłośniejszym zespołem świata (139 dB podczas Magic Circle Fest, czyli o 9 dB więcej niż podczas startu ogromnego odrzutowca), a także tego samego roku  zagrał najdłuższy koncert rockowy (5h01m, Kaliakra Rock Festival).

Zatem jak już wspomniałem w sobotni wieczór znalazłem się na Torwarze by zobaczyć show w ramach „Gods And Kings World Tour 2016”. Punktualnie o 20:30 zgasło światło i zaczęło się 10 minutowe intro zakończone sakramentalnym:  „from United States of America- MANOWAR”! Zaświeciły się światła, oświetliły  scenografię będącą skrzyżowaniem greckiej świątyni z wejściem do egipskich katakumb i z dymu wyłonili się prężąc muskuły „królowie metalu”:  Joe DeMaio (gitara basowa), Eric Adams (wokal)  i Karl Logan (gitara). Niestety, Donniego Hamzika przez cały koncert ciężko było dostrzec wśród dymu otaczającego perkusję. Zgodnie ze stylistyką panowie wystąpili w skórzanych ciuchach, odsłaniających i podkreślających ich muskulaturę (szczególnie Erica). I choć bez dwóch zdań otarły się one mocno o kicz, to w tym przypadku doskonale pasowały do dźwięków, które popłynęły z głośników. A dźwięki te, w szczególne zaś jego niskie tony spowodowały, że poczułem się jakby na moim żołądku trenował kopnięcia mistrz K1 lub Muay Thay. Może Manowar nie gra na koncertach już tak głośno jak kiedyś, ale bez dwóch zdań Amerykanie są mistrzami w kategorii „najbardziej bijący bas”. Ale nie tylko niskie tony słychać było tego wieczoru. Ze sceny płynęły najbardziej klasyczne z możliwych metalowe kompozycje, w większości odśpiewywane wspólnie z publicznością. Nie brakowało gitarowych eskapad, niesamowitych popisów gry na basie (no ale czy mogło być inaczej gdy na set liście było „Sting of the Bumblebee”?). Tak nawiązując do gry na gitarze basowej- czy ktokolwiek powiedział Joe, że ma ona tylko cztery struny? To co potrafił na niej zagrać, wprawiłoby w kompleksy niejednego wirtuoza sześciostrunowego instrumentu. I to grane najróżniejszymi technikami- flażolety, galopady obiema rękami po gryfie,  ostre szarpanie strun, kostka… Naprawdę choćby dla tych popisów należało zobaczyć ten show.  Ale nie owe popisy spowodowały, że moja żuchwa dotknęła prawie podłogi i długo nie mogła wrócić na swe miejsce. Sprawcą tego faktu był Adams. Nie, nie chodzi mi o to, że w wieku 60+ chciałbym tak wyglądać (siłkę Eric odwiedza chyba co dzień), ale o dźwięki które potrafi wydobyć z siebie na żywo. Gdyby nie drobne wpadki nie uwierzyłbym, że można tak śpiewać na żywo. I to w tym wieku, i podczas kolejnego koncertu. Głos wokalisty potrafił przenieść prawie wszystko co słychać na płytach. Chylę czoła!! I nie dziwię się, że koncert trwał 1:30- ludzkie struny głosowe nie potrafiłyby chyba wytrzymać takiej eksploatacji dłużej co wieczór podczas trasy koncertowej, gdzie zespół gra dzień po dniu. Do tego Karl też udowadniał, że gitara mu nie przeszkadza. Zdecydowanie nie!
Pora trochę wspomnieć o publiczności. Szczególnie, że początek koncertu nie wyglądał dobrze: hala napełniona była jedynie w 40-50%. Na szczęście wygląda na to, że metalheads nie doczytali, że tego dnia nie ma suportu i chcąc przyjść na gwiazdę wieczoru stracili pierwsze 20-30 minut koncertu. Na szczęście po tym czasie wypełnienie płyty wyglądało już całkiem przyzwoicie.  I coś co było dla mnie dużym zaskoczeniem- przez pierwszą, dłuższą część koncertu w stronę publiki nie padło ani jedno słowo. I o dziwo nie było potrzebne! Joe gestykulacją i minami potrafił sprawić, że ludzie śpiewali wznosili do góry złączone w charakterystyczny sposób ręce (jedna ręka trzyma za nadgarstek drugiej). Ba! Przeprowadził nawet konkurs śpiewu (choć może śpiew to za dużo powiedziane) między lewą, prawą i środkową częścią widowni. Oczywiście wygraliśmy my- lewa strona(patrząc ze sceny)! Zamiast tradycyjnych gadek, w przerwach między utworami słychać było tak lubiane i jedyne w swoim rodzaju „partie mówione”. Również podczas przejścia między utworami w pewnym momencie na telebimach miast wyświetlanych tam animacji z rycerzami, wojownikami, siłaczami itp. pojawił się czarnobiały przegląd zdjęć tych, którzy już odeszli a którzy byli ważni dla muzyki Manowar. Oczywiście prezentację rozpoczynał Wagner, który według zespołu jest ojcem metalu, nie zabrakło Dio, Lemmy’ego, aktorów czytających na płytach wspomniane wcześniej mini słuchowiska, ludzi z ekipy technicznej i tego którego popisy można było usłyszeć na  wielu z płyt Manowar: Scotta Columbus’a.  Pięknie złożony hołd.

Wróćmy jednak, do tych którzy nadal żyją i pompowali metal w nasze uszy z siłą silnika ciężarówki z „Wheels Of Fire”. A ci szaleli po scenie, biegając po rampach, tocząc gitarowe pojedynki i ,oczywiście, napinając bicepsy . W pewnej chwili musieli jednak zrobić przerwę i nagle okazało się, ze DeMaio umie mówić! Mało tego, chętnie opowie nam o swej miłości do Polski, którą wyniósł z dzieciństwa a zaszczepiły mu  ją polskie dziewczęta. Generalnie o owych dziewojach wyrażał się w samych superlatywach: że piękne, fajne i mądre. Nie wiem jednak, czy mogę tu cytować co być miało dowodem owej mądrości. Zapytajcie raczej proszę znajomych, którzy byli na koncercie.  Również usłyszeliśmy kilka rad na temat ludzi, którzy nie chcą pozwolić nam żyć w sposób, który wybraliśmy lub kwestionujących nasze muzyczne gusta. Generalnie rady owe można streścić w krótkim przesłaniu, że mamy ich pie… No wiecie taki amerykański zwrot na F. Cała przemowa zakończyła się toastem wzniesionym polskim piwem wlewanym wprost do gardła z uniesionej wysoko ręki.  A potem znów zabrzmiała muzyka i naprawdę czuć, słychać i widać było że artyści i widzowie to „wojownicy świata, bracia wznoszący swe ręce ku niebu”.
Pora podsumować tę relację, a może ona brzmieć tylko w jeden sposób: jak zobaczycie zapowiedź kolejnego koncertu w naszym kraju MUSICIE SIĘ NAŃ WYBRAĆ! A będziecie mieli ku temu okazję, bo już planowany jest występ na jakimś plenerowym festiwalu. Zobaczycie coś naprawdę niezwykłego i unikalnego (czy jakikolwiek inny zespół po zakończonym show zamiast piórek od gitary, rzuca w publikę „świeżo” wyrwane struny??). Zobaczycie prawdziwych Metal Kings!

Ze sceny popłynęły dźwięki:
The Miracle and Finale (Intro)
1. Manowar
2. Die for Metal
3. Call to Arms
4. King of Kings
5. The Dawn of Battle
6. The Sons of Odin
7. Kings of Metal
8. Fallen Brothers - Karl's Solo
9. Bass Solo / Sting of the Bumblebee
10. House of Death
11. Hail and Kill
12. Joey's Speech
13. Warriors of the World United
14. Black Wind, Fire and Steel

Piotr „Bobas” Kuhny

Komentarze: