Urszula przygotowała reedycje swoich kultowych płyt. Na pierwszy ogień fani otrzymują album, który jest absolutnym białym krukiem – „Urszula & Jumbo”. Oprócz zremastrerowanego dźwięku, zostanie odświeżona szata graficzna.
- Przygotowałaś wznowienia swoich kilku płyt m.in. „Jumbo”, „Biała droga”, „Supernova” oraz „Udar”. Ale nie będą to zwykłe reedycje…
- Rzeczywiście, postanowiłam uporządkować w pandemii kilka rzeczy związanych ze swoją twórczością, wydawnictwami. I tak np. płyta Jumbo z lat 80-tych po poddaniu jej różnym zabiegom w studio brzmi teraz dużo lepiej, dzięki nowej technologii. Korzystaliśmy z nagranych śladów, ale też dogrywaliśmy nowe dźwięki.
- Czy gdyby nie było pandemii, nie byłoby tych reedycji?
- Bardzo możliwe. Bylibyśmy zajęci graniem koncertów i nagrywaniem nowych rzeczy. Nie ukrywam, że pomysł na te reedycje zrodził się też z powodu braku pracy dla moich muzyków, których traktujemy z moim mężem i menadżerem - Tomkiem Kujawskim, jak rodzinę. Od prawie roku nie zarabiają, więc też trochę dla nich wymyśliliśmy tę pracę… A przy okazji zrobimy fanom prezent w postaci reedycji kilku płyt, które są nie do dostania…
- Na Allegro płyta „Jumbo” czasem się pojawia, ale kosztuje krocie. To biały kruk. Dlaczego do tej pory nie pojawiło się wznowienie?
- To skomplikowane sprawy związane z prawami autorskimi. Dlatego do dziś niektórych moich płyt nie ma, nie tylko w sklepach, ale także w serwisach streamingowych czy sklepach z muzyką cyfrową.
- Super, że teraz już będą. W sam raz na kolejny jubileusz… W przyszłym roku 40-lecie działalności artystycznej...
- Nie przywiązuję wielkiej wagi do jubileuszy i do rocznic, ale te 40 lat to jednak nawet na mnie robi wrażenie.
- Łatwo było na nowo nagrywać te piosenki?
- To była wyższa szkoła jazdy, tym bardziej, że postanowiliśmy nagrać na nowo te utwory, wykorzystując nowoczesne możliwości, ale nie zmieniając ich. Moi muzycy dostali wszystkie „ślady” i musieli się ich nauczyć, jeden do jeden. W trakcie przygotowań przeżywali rozmaite uczucia od załamania po euforię, kiedy udało im się odwzorować gitary Staszka Zybowskiego. Jednak niektóre partie zagrane przez Stasia są absolutnie nie do powtórzenia, Staszek miał swój niepowtarzalny styl, bardzo charakterystyczny. Zdecydowaliśmy się więc na pozostawienie ich w nowych wersjach.
- A jak ty sobie poradziłaś z zaśpiewaniem starszych numerów w tamtych wersjach?
- Też nie było łatwo (śmiech). Dziś wszystko gramy pół tonu niżej. Niby to nie jest dużo, ale dla mnie robi dużą różnicę, a w studiu musiałam wrócić do starych tonacji. Zdecydowanie łatwiej nagrywało mi się te utwory, których nie graliśmy nigdy na koncertach i które pamiętam jedynie z płyt. Te, które śpiewam do dziś przeszły czasem metamorfozę i ciężko mi było wrócić do pierwotnych wersji. Ale udało się. Generalnie myślę, że i tak mi było łatwej niż muzykom. Ja musiałam tylko odnaleźć tamtą siebie, a muzycy musieli wejść w skórę i odnaleźć charakter gry innych muzyków.
- Czy oprócz odświeżonej muzyki, płyty mają odświeżoną grafikę?
- Zdecydowanie. Oczywiście zachowujemy ogólny klimat tamtych okładek. Nie zmieniamy głównych zdjęć, ale na pewno korzystamy z nowoczesnych rozwiązań. W książeczce do „Jumbo” pojawiło się 12 nowych zdjęć. Beata Wielgosz, która robiła nam w 1998 roku okładkę do „Supernovej” ma wielkie serce do tego projektu i bardzo nam pomogła przy okładce i składzie książeczki. Fani na pewno będą zadowoleni, mogą mieć wydania tych płyt na najwyższym poziomie z bonusami w postaci niepublikowanych zdjęć.
- Jako pierwsza w nowej szacie graficznej i brzmieniu jest wydana płyta „Urszula & Jumbo”. Pamiętasz moment, kiedy się pojawił pomysł, żeby stworzyć Jumbo?
- To była końcówka lat 80-tych, kiedy robiliśmy ze Staszkiem płytę „Czwarty raz”. W połowie były na niej kompozycje Romka Lipko, a w połowie Staszka. Powoli, za obopólną zgodą, staraliśmy się oddzielić od Budki. Nie mogłam być przecież ciągle gościem tego zespołu. Nastał więc czas na usamodzielnienie. Ostanie wspólne koncerty odbyły się w USA. Tuż przed tą trasą nagraliśmy kilka piosenek, do których angielskie teksty dopisał Boguś Olewicz. Wtedy chyba pojawił się pomysł na Jumbo.
- Czy nazwa Jumbo miała coś wspólnego z grubą skórą, którą trzeba mieć by przetrwać w show biznesie?
- Dokładnie tak… Jumbo to przecież taki słonik Jumbo niby silny i gruboskórny, ale jednak bardzo wrażliwy.
- Te piosenki były nagrywane jeszcze w Polsce czy już w USA?
- Materiał na płytę nagrywaliśmy w legendarnym dla polskiego rocka studio Tonpressu na Wawrzyszowie. To zwariowany czas. Wiele informacji nawet na Wikipedii jest nieprawdziwych z tego okresu. Sami czasem się w tym gubimy. (śmiech). „Rysa na szkle” powstawała w różnych studiach i wersjach, w jednej z nich śpiewała Kayah, a w tej, która finalnie ukazała się na „Jumbo” zaśpiewał Staś Soyka.
- Usłyszymy ich na reedycji?
- Niestety wersja z Kayah przepadła. Nie mamy do niej „śladów”. Ale ślady Stasia się zachowały. Kiedy do niego zadzwoniłam i zapytałam, czy możemy skorzystać z jego głosu na śladach, zapytał tylko czy ładnie zaśpiewał. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że przepięknie. Zaufał. Będzie go można usłyszeć na płycie.
- Kiedy w 1989 roku wystąpiliście w Sopocie z ,,Rysą na szkle” wiedzieliście już, że wyjeżdżacie do USA na dłużej?
- My już tam byliśmy. Wróciliśmy do Polski tylko na kilka miesięcy, m.in. na ten festiwal w Sopocie, ale od 1988 roku byliśmy cały czas na walizkach i jakby w rozkroku między USA a Polską. Zresztą wparowaliśmy do Sopotu z „Rysą” po angielsku. Było to dość odważne… Pierwszy raz weszłam na scenę z gitarą i udawałam, że umiem grać. Wiedziałam jakie są tam funty, ale gdybym miała je naprawdę zagrać na tej wielkiej scenie byłoby naprawdę ciężko.
- Po płycie „Czwarty raz”, która przeszła trochę niezauważona, „Rysa na szkle” stała się wielkim przebojem. Dodała wam wiatru w żagle?
- Na pewno. Uwierzyliśmy, że idziemy w dobrą stronę. Taki przebój jak „Rysa na szkle” nie zdarza się zbyt często. Do dziś radiowcy nam mówią zróbcie coś takiego jak „Niebo dla ciebie” albo „Rysa”. Ha! Żeby to było takie łatwe… „Rysa” trafiła w dobry moment.
- Jakie były powody waszego wyjazdu? Pamiętasz nadzieje i lęki z tym związane?
- Końcówka lat 80-tych była dla artystów straszna. Nie było koncertów, wielu muzyków zmieniało zawody. Nawet mój obecny sąsiad Grześ Markowski opowiada często o tym, jak w tych latach został zmuszony do porzucenia muzykowania i zatrudnienia się w rodzinnej firmie budującej warszawskie metro. Większość muzyków nie miała za co żyć. My też mogliśmy rozpaczać albo coś z tym zrobić. Wybraliśmy to drugie wyjście. Dzięki wcześniejszym wyjazdom do USA wiedzieliśmy, gdzie się tam zaczepić, gdzie zagrać, gdzie zarobić. Dziecko zostało z babcią, a my pojechaliśmy się tam urządzać. Po pół roku wróciliśmy po naszego Gucia.
- Jak wyglądały te pierwsze miesiące w USA?
- Z New Jersey wyjechaliśmy na Florydę, gdzie nasz znajomy miał studio nagraniowe. Poza tym robił nagłośnienie dla parków rozrywki i miał mnóstwo znajomych wśród amerykańskich muzyków. Wpadł nawet na szalony pomysł bym nagrała duet z wokalistą KISS, bo to był jego przyjaciel. Obaj zwariowali na punkcie „Rysy”. Kto wie, czy by do tego nie doszło, ale wybuchła wojna w Zatoce Perskiej i wszystko wzięło w łeb. Wstrzymano wiele inwestycji finansowych. A my wróciliśmy do New Jersey i graliśmy dalej w klubach. Wtedy kształtował się amerykański skład Jumbo, ale jeszcze ze Sławkiem Piwowarem i Pawłem Mąciwodą, który teraz jest basistą grupy Scorpions.
- Mieliście wielkie nadzieje na sukces? Taki american dream?
- Nie czekaliśmy na taki sukces, ale też nie rezygnowaliśmy z rozmaitych szans. Dlatego graliśmy, gdzie się dało, w klubach polonijnych i amerykańskich. Dużo słuchaliśmy muzy zarówno tej popularnej z radia, jak i zupełnie nieznanych grup, które miały sale prób w garażach na Florydzie. Niektórzy młodzi grali tak, że można było szczękę zbierać z podłogi. Wiedzieliśmy, że pewnych rzeczy nie przeskoczymy, bo nie te geny, wychowaliśmy się na innej muzyce, a oni grali tak jakby Doorsów czy Zeppelinów wyssali z mlekiem matki. Zadziwiali nawet Staszka, który był już bardzo doświadczonym muzykiem.
- Staszek w jednym z wywiadów z tamtych czasów powiedział: „każdy może tam zrobić karierę i dla nikogo nie ma szans”.
- Tam wszystko jest bardzo nieprzewidywalne. Chyba to w końcu poczuliśmy, dlatego nie postawiliśmy wszystkiego na jedną kartę. Po powrocie do New Jersey sprowadziliśmy syna, który poszedł do szkoły i zaczęliśmy czekać aż sytuacja w Polsce się zmieni i będziemy mogli wrócić. Byliśmy coraz bardziej głodni Polski. Zapraszaliśmy każdego polskiego muzyka, który się wówczas zjawiał w klubach polonijnych w New Jersey u Leszka Świerszcza czy w Chicago u Włodka Wandera. Gościliśmy ich w domu słuchając opowieści o rodzinnym kraju.
- Podobno pobyt w USA zmienił bardzo wasze życie. Staszek opowiadał: „Zacznijmy od tego, że biegamy i ma miejsce dieta cud, same sery, ryby i chińska kuchnia” Pamiętasz to?
- Staszek chyba coś nadbudował. On nigdy nie biegał. Nie rozstawał się z gitarą. Prawie z nią spał. Wiec trudno byłoby mu uprawiać jogging. (śmiech) Może ja trochę biegałam, ale nawet jeśli to niezbyt dużo. A dieta cud? Rzeczywiście byliśmy szczupli, ale nie wiem czy dzięki chińskiej kuchni… (śmiech)
- Wyjazd do USA spowodował, że postanowiłaś zmienić też swój wizerunek. Staszek wówczas cię opisywał tak: „Ula jest teraz czarna jak kruk. Nie poznacie jej. Cała obita łańcuchami, kolczugami, wszystko co da się wymyślić. Po całości. Tylko teraz te „Latawce” do niej nie pasują”.
- Czarny kruk. (śmiech) Coś w tym było… Pamiętam, że mieszkaliśmy wtedy w Chicago w apartamencie na jednym piętrze z muzykami z Budki. Mieliśmy nawet wspólną kuchnię. I któregoś dnia, gdy przefarbowałam te swoje blond włosy na czarno, do tej kuchni wchodzi Romek Lipko i mówi ,,Boże kochany co to jest?”. Chyba nie wyglądałam zbyt dobrze, szczególnie gdy byłam bez makijażu. Kiedy zrobiłam mocny make-up było zdecydowanie lepiej, ale nie wytrzymałam długo w tych ciemnych włosach.
- Faktycznie, ostra zmiana wizerunku. Coś manifestowałaś? Odcięcie się od przeszłości?
- To mogła być jakaś manifestacja. W tamtym czasie chyba trochę mi przeszkadzało, że ludzie ciągle kojarzyli mnie jako grzeczną dziewczynką z „Dmuchawcami”. Kiedy byłam nastolatką rzadko się buntowałam, więc może to był mój spóźniony bunt? Już na płycie „Czwarty raz” w kompozycjach Staszka zaczęłam śpiewać na granicy mojej skali i możliwości. Na „Jumbo” było już w pełni gitarowo. Ale pewnie to było potrzebne by złapać w końcu jakiś balans.
- Jakie były wasze inspiracje muzyczne, kiedy zaczęliście nagrywać płytę Jumbo?
- Jumbo to przede wszystkim Staszek. To jego energia. Wszystko w czym wyrastał od jazzu po heavy metal. Ale na Jumbo chyba najbardziej słychać jego fascynacje grupą Van Halen. Jak na 1988 rok on grał zupełnie nie po polsku. Zresztą byliśmy na takim gigantycznym festiwalu z cyklu „Monster of Rock” gdzie Guns N’ Roses grali przed Van Halen. Mega wrażenie. Ale ja lubiłam też chodzić do małych klubów na blues-rockowe koncerty.
- Na krążku „Czwarty raz” zadebiutowałaś jako autorka dwóch tekstów. Dlaczego na „Jumbo” nie poszłaś za ciosem?
- Przede wszystkim dlatego, że były po angielsku, a ja wówczas nie czułam się pewnie w tym języku. Prawie wszystkie napisał Boguś Olewicz. Jeden stworzył Michał Lonstar Łuszczyński.
- Czy Bogdan Olewicz współpracował z tobą pisząc te teksty?
- Boguś jest zbyt niezależny. Pamiętam, jak walczyliśmy o każdą sylabę, każde słowo, bo on nie chciał zgodzić się na żadne skróty, żadne zmiany, nawet wtedy, gdy dodał dodatkową sylabę. Czasem to były bardzo ostre rozmowy między nim a Staszkiem.
- Ale jedną piosenkę napisałaś sama – „Smutno jest w zoo”…
- To prawda. Byłam w takcie pisania tekstu kiedy odwiedził nas Grześ Ciechowski. Podzieliłam się z nim niemocą twórczą, a on zasugerował mi, żebym napisała o tym, jak smutna jest teraz nasza rzeczywistość, podobna nieco do tej, w której żyją zwierzęta w Zoo. Miał w tym tekście wielki udział. W pamięci zawsze mu za to dziękuję.
- Po latach niektóre utwory z płyty „Jumbo” pojawiły się w polskich wersjach m.in. piosenka „I’m on My Own” jako „Rysa na szkle”, ale też ,,Wishing well’’ oraz „I Really Have to Go”. Jak do tego doszło?
- „Wishing Well” nagraliśmy w polskiej wersji na albumie akustycznym pod tytułem „Coraz mniej”. A utwór „I Really Have to Go” jakieś 8 lat temu na płytę „Eony snu” odkopał mój gitarzysta Piotruś Mędrzak. To człowiek, który słucha dużo muzyki i lubi odkrywać nowe brzmienia. To on wpadł na pomysł, by przerobić tę gitarowa, energetyczną piosenkę Jumbo na nastrojową balladę. Do nowej aranżacji dopisałam tekst „Miłość”, a wytwórnia uznała, że to najlepszy kawałek z tej płyty i promowała nim cały album.
- Przez lata nie grałaś na swoich koncertach utworów z tej płyty. Czy teraz po odświeżeniu któryś z nich mógłby pojawić się na twojej set-liście koncertowej?
- Na pewno ,,Wishing well’’ – wciąż brzmi świeżo i nowocześnie. Utwór „Getaway Car” Michała Lonstara też jest fajny, ale musiałabym dość poważnie obniżyć w nim tonację.
- Płyta „Urszula & Jumbo” była na pewno przełomowa w twojej karierze. Miała być nowym otwarciem. Jednak nie miała ani dobrej promocji ani też nie była grana w stacjach radiowych. Nie podcięło wam to skrzydeł?
- Chyba nie. Generalnie to był dla nas ciekawy, ale trudny moment. Sami nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Krążyliśmy między Polską a USA i pewnie nie mieliśmy czasu na tę promocję. Chyba bardziej interesowało nas wówczas organizowanie sobie życia w Stanach. Cieszy mnie jednak, że powstał ten album. Jestem bardzo wdzięczna właścicielowi praw niego - Jankowi Chojnackiemu, który bardzo nam pomógł w odzyskaniu tego materiału. Jest w nim zapisany ważny moment mojego życia, bez którego pewnie nie wydarzyłoby się wszystko to, co nastało w kolejnych latach.
Rozmawiał Paweł Trześniowski