Janusz Panasewicz (Lady Pank): „Szybko ze sceny nie zejdziemy, bo nic lepszego niż granie nam się w życiu nie przydarzyło!”

Janusz Panasewicz (Lady Pank): „Szybko ze sceny nie zejdziemy, bo nic lepszego niż granie nam się w życiu nie przydarzyło!”

Swoje czterdzieste urodziny zespół Lady Pank postanowił uczcić w najlepszy możliwy sposób – wydaniem nowej, długo wyczekiwanej przez fanów płyty. Zawierający 12 premierowych, przebojowych utworów album „LP40” pojawił się w sklepach nieco ponad 2 tygodnie temu, z miejsca podbijając serca fanów tej legendarnej polskiej formacji. Kilka dni później zdzwoniliśmy się z wokalistą Lady Pank, Januszem Panasewiczem, by porozmawiać o tym świetnym albumie oraz powspominać czterdzieści lat działalności grupy. Zapraszamy do lektury!

Rozmowę, która odbyła się 20 marca 2021, w imieniu portalu wyspa.fm przeprowadził Mateusz M. Godoń.

***

MATEUSZ: Panie Januszu, pozwolę sobie zacząć od kwestii bodaj najważniejszej w obecnych, trudnych czasach: jak zdrowie?

JANUSZ: To prawda! Ale na szczęście ze zdrowiem wszystko OK, jak należy, nic się nie dzieje złego – i z tego należy się cieszyć. Zobaczymy, jak to będzie dalej, ale bądźmy dobrej myśli!

MATEUSZ: Świetnie, mam nadzieję, że tak już pozostanie! Kilka dni temu po wielu miesiącach przerwy powróciliście do koncertowania w związku z premierą waszej najnowszej płyty „LP40”, dając jeden występ w Radomiu i dwa w Warszawie. Jakie to było uczucie, po takim czasie móc wreszcie powrócić na scenę?

JANUSZ: Co tu dużo mówić – fantastyczne! Tęskniliśmy za tym bardzo. Oczywiście, to nie jest tak, że w tym czasie w ogóle nie graliśmy, bo robiliśmy przecież przez cały ten okres próby, ale możliwość, by wreszcie spotkać się z ludźmi, z publicznością, była dla nas najważniejsza. Mieliśmy wprawdzie trochę tremę, bo materiał był świeży i jeszcze nieograny, więc nie wiedzieliśmy, jaka będzie reakcja fanów. Zwykle tak jest, że jak mamy koncerty i regularnie, co weekend, gdzieś wyjeżdżamy i gramy, to się wpada w taki wir jak w sporcie, że jesteś w formie, wychodzisz na scenę i wszystko po prostu z automatu działa. Natomiast teraz, z oczywistych względów, trzeba się było trochę mocniej skupić i być mocniej skoncentrowanym. Ale myślę, że wyszło wspaniale – najważniejsze, że ludzie się bawili dobrze, oczywiście na miarę tych możliwości, jakie były w pandemicznych warunkach. Generalnie, jesteśmy bardzo zadowoleni, bo mogliśmy zagrać cały materiał z nowej płyty. Oczywiście, nie bez znaczenia było też to, że ta płyta akurat wtedy się pojawiła w sklepach, więc te koncerty niejako przy okazji były wydarzeniami związanymi z jej promocją – trochę było dziennikarzy, ktoś gdzieś coś napisał, ktoś inny zrobił jakieś zdjęcia. Więc pod tym względem wyszło bardzo OK i się z tego cieszymy. Szkoda jedynie, że to się udało tak trochę ostatnim sumptem, bo przecież następnego dnia, w poniedziałek, już nas wszystkich ponownie zamknęli w domach.

MATEUSZ: Dokładnie tak! Miałem szczęście być na tym niedzielnym koncercie i cieszę się, że się to udało, bo sam bardzo potrzebowałem takiej dawki pozytywnej energii – i sądzę, że nie ja jeden!

JANUSZ: Bo wiesz, to jest tak, że ludzie, którzy lubią żyć w taki normalny sposób, to przynajmniej od czasu do czasu lubią gdzieś wyjść – a to do teatru, a to do kina, a to właśnie na koncerty. Więc spotkanie się z innymi ludźmi i możliwość takiego emocjonalnego podejścia do jakiegoś wydarzenia jest bardzo ważna – także dla zdrowia, przede wszystkim psychicznego, takich osób.

MATEUSZ: Zgadza się! Wspomniał pan już waszą nową płytę i to właśnie na niej chciałbym się teraz skupić. W przeciwieństwie do wielu artystów, na waszą okrągłą, bo czterdziestą rocznicę działalności, zamiast, zdawałoby się, tradycyjnej składanki z największymi przebojami, postanowiliście przygotować premierowy materiał. Nie kusiło was, by jednak pójść trochę na łatwiznę i rzucić do sklepów kolejne „Greatest Hits”?

JANUSZ: Tak mniej więcej raz na dwa-trzy lata, czasami nawet cztery, albo i pięć, wypuszczamy płytę i wychodzi różnie – jedna jest lepsza, druga gorsza, jedna się ludziom bardziej podoba, inna mniej. Co jest oczywiście zrozumiałe, bo to jest jak gdyby wypadkową tego co robimy. Zakładaliśmy, że w tym roku wydamy płytę – zresztą planowaliśmy wejść do studia już od dawna i gdyby nie ta pandemia, pewnie udałoby w ubiegłym roku jeszcze wcześniej ją przygotować. Ale później, jak już wybuchła pandemia, uznaliśmy, że nie ma co się spieszyć i można sobie spokojnie trochę pokombinować przy tym materiale. I tak to właśnie wyszło – zresztą od początku było założenie, że na tę rocznicę wyjdzie właśnie premierowa płyta. Oczywiście wcześniej pojawiały się różne specjalne wydawnictwa, nie tak dawno wyszła chociażby płyta „LP1”. Ale to było inne, specyficzne wydanie, z zaproszonymi gośćmi – i to była ciekawostka taka, żeby zobaczyć, jak inni ludzie zaśpiewają nasze piosenki. Natomiast od wielu już lat staramy się przede wszystkim wydawać nowe rzeczy – i tak też jest w przypadku „LP40”. I to jest fajne, bo powoduje, że repertuar się nam stale powiększa i przynosi nam taki powiew świeżości, wzbudzając w nas za każdym razem od nowa ochotę do gry - bo jak masz do zagrania coś nowego, to zawsze wkładasz w to większą energię, niż do starych numerów. Tak to jest zresztą ze wszystkim w życiu. Tak to już robimy i tak, mam nadzieję, zawsze będziemy robili!

MATEUSZ: Jasne! Trzeba przyznać, że pod względem brzmieniowym ta nowa płyta dość mocno zaskakuje. Nie mieliście obaw, że dla zespołu z takim stażem, jak wasz, i tak ugruntowanym stylem, który fani po prostu kochają, może być za późno na takie eksperymenty?

JANUSZ: Przy każdej kolejnej płycie jest to odbierane inaczej. Jak nagrywamy gitarowe numery z długimi solówkami, to dziennikarze potrafią napisać, że takich rzeczy się już nie gra od trzydziestu lat. Myślę, że się po prostu nie powinno na takie rzeczy zwracać uwagi, tylko robić to, co w danym momencie czujesz najlepiej. Ja zawsze uważam, że taka płyta jest wypadkową ostatnich miesięcy i wynikłych z nich różnych przemyśleń, czy to w warstwie tekstowej, czy muzycznej. I trzeba robić takie rzeczy, żeby sprawdzać się w nowych brzmieniach. Wiadomo, że dopiero po jakimś czasie przekonamy się dopiero, czy to miało sens, czy nie, żeby tak poeksperymentować sobie z nowymi barwami. Na pewno coś z tego zostanie, ale zobaczymy, jak to będzie wyglądało dalej. Jednak wiadomo, że siedzenie w miejscu i granie ciągle tego samego jest bez sensu. Wiadomo, że nie nagramy pierwszej płyty Lady Pank drugi raz – wielu ludzi by tego chciało, ale takie rzeczy się nie zdarzają. Nikomu się nie zdarzyło coś takiego, w związku z czym należy próbować i być odważnym w tym co się robi, i to jest w tym najważniejsze – bo to rozwija i nadaje sens robieniu czegoś nowego.

MATEUSZ: Muszę szczerze przyznać, że dawno żadna płyta nie zrobiła na mnie równie dobrego wrażenia, jak „LP40” – od dnia premiery praktycznie codziennie gości ona w moim odtwarzaczu!

JANUSZ: To fantastycznie, bardzo się cieszę! Ja jeszcze nie jestem do niej tak przywiązany, bo jest zupełnie świeża, wyszła przecież ledwie kilka dni temu. Ja zwykle tak mam, że jak wchodzę do studia, to nagrywam sobie jedną piosenkę, za dwa dni drugą, później kolejną –  i zawsze daję sobie od nich potem odpocząć, nie słucham ich tak zaraz po zakończeniu pracy. To znaczy, na początku, jak już płyta jest zmiksowana, to posłucham, żeby sprawdzić, jak rozkładają się na niej proporcje – ale potem ją odkładam. I w zasadzie od czasu takiego wstępnego przesłuchania do tej naszej nowej płyty nie podchodziłem – tym bardziej, że nie musiałem, bo ćwiczyliśmy ten materiał w swojej sali prób, więc można powiedzieć, że cały czas byłem z nim na bieżąco. Ale za jakiś czas na pewno do tej płyty zasiądę i sobie na spokojnie jej posłucham, żeby do końca się z nią oswoić.

MATEUSZ: Ten album jest dość mocno osadzony w aktualnej rzeczywistości – jest trochę tekstów dotykających problemów społecznych i trochę polityki. Niespodziewanie, po 14 latach od premiery dość jednoznacznego numeru „Strach się bać” znów trzeba było zabrać stanowczy głos w sprawie tego, co się dzieje w naszym kraju – choćby w takich piosenkach, jak „Spirala” czy „Erazm. Czujecie się w obowiązku, by w takich momentach dziejowych w swych utworach wyrażać troskę o Polskę?

JANUSZ: Pewnie, że tak, bo my kochamy Polskę! Tu żyją nasi fani i nasi bliscy, ludzie, których kochamy i szanujemy, z którymi przebywamy – więc to na pewno nie jest tak, że my się musimy jakoś specjalnie silić na to, by się na jakiś temat wypowiedzieć, by za wszelką cenę coś w swych tekstach przemycić, bo to jest dla nas po prostu oczywista sprawa. Płyty, które nagrywaliśmy do tej pory, od naszego pierwszego albumu poprzez wszystkie kolejne, były nagrywane w określonych warunkach społecznych i politycznych i zawsze gdzieś się coś w tekstach przemycało – z prostej przyczyny, że w zespole dużo ze sobą rozmawiamy i mówimy głośno o tym, co się nam podoba, a co się nie podoba. A w ostatnim czasie jest coś takiego, co się dzieje w społeczeństwie – na całym świecie, ale przede wszystkim skupiamy się na Polsce, bo jest na wyciągnięcie ręki – a mianowicie nasilająca się wzajemna niechęć ludzi do siebie. Ja sobie nie przypominam, by coś takiego występowało wcześniej. To podział tak kompletny, że naprawdę nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Już obserwuję od wielu lat, że to narasta i robi się coraz mniej fajnie – i o tym właśnie trzeba teraz mówić. Bo o czym innym mielibyśmy opowiadać? O tym, że jest cudownie? Nie jest! Jakby było cudownie, to by powstawały cudowne piosenki...

MATEUSZ: I tak są cudowne, tylko w innym tego słowa znaczeniu!

JANUSZ: OK, niech będzie [śmiech].

MATEUSZ: Oprócz wspomnianych wyżej utworów, na płycie pojawiła się jeszcze jedna bardzo istotna piosenka, „Drzewa”, której tekst dotyka trudnego tematu depresji, czyli choroby przez wiele lat traktowanej dosyć lekceważąco. Nie jesteście tak naprawdę jedynymi artystami, którzy w swej twórczości w ostatnim czasie poruszyli tę kwestię, bo niedawno się nią zajął również chociażby Tomek Organek. Czy uważa pan, że dzięki temu, iż takie osoby jak wy zaczynają zabierać głos w tej sprawie, jest szansa, że ludzie zaczną bardziej dbać o swoje zdrowie psychiczne?

JANUSZ: Myślę, że musimy dawać takie sygnały, to jest wręcz nasz obowiązek! My to widzimy i nie możemy wobec tego przechodzić obojętnie. Ja znam osobiście parę osób – to są na przykład dziennikarze, po których jestem w stanie wyczuć, że coś jest nie w porządku z posta wrzuconego na Facebooku. Kolega, którego znam, pisze zdanie, z którego wynika, że coś jest nie tak, i ja widzę, iż ludzie mu komentują: „no wiesz co, co się stało? Weź, wypij lufę i będzie dobrze” – wiesz, takie luźne rozmowy – a ja dokładnie wiem, że facet ma prawdziwy moment załamania, bo go po prostu na tyle dobrze znam. A teraz, w tym odosobnieniu, w jakim ludzie są, ja się strasznie boję, że szczególnie wśród młodych ludzi będzie podobnych problemów z psychiką coraz więcej. Ludzie o tym nie chcą mówić, jakby to było jakieś wstydliwe – a to nie jest wstydliwe, bo to jest jak każda inna choroba. Bardzo niefajna i w ostatnim czasie jeszcze częściej występująca ze względu na okoliczności związane z pandemią – takie jak utrata pracy, utrata perspektyw, postępującego osamotnienia i zdziczenia obyczajów, upadek wrażliwości międzyludzkiej. I to będzie tylko narastało. Ja to widzę, bo to da się zauważyć po tym, jak ludzie się zwracają do siebie. A są ludzie, którzy są wrażliwcami i po prostu nie dają sobie z tym rady. Jest mnóstwo takich ludzi, czasami nie chcą się do tego przyznawać – ale trzeba o tym mówić, bo to jest po prostu choroba i trzeba to leczyć. Tylko tyle i aż tyle!

MATEUSZ: To naprawdę bardzo ważne, że zechcieliście za pomocą tej piosenki wziąć udział w dyskusji na ten temat.

JANUSZ: Tak, to dla mnie samego było naprawdę bardzo istotne – tak jak mówię, znam osobiście takie osoby i po prostu im bardzo współczuję i wiem, przez co przechodzą.

MATEUSZ: Jasne! Odchodząc już trochę od trudnych tematów, pozwolę sobie zapytać, który utwór z tej płyty jest najbliższy pana sercu – i dlaczego?

JANUSZ: Myślę, że z uwagi na to, co się dzieje w polskim społeczeństwie, byłby to „Erazm”. Andrzej Mogielnicki napisał ten tekst i od samego początku okazał się on tak celny, że wszedł mi do głowy niemal natychmiast – w jeden dzień nauczyłem się tej piosenki i od razu mogłem wychodzić i ją śpiewać! Tak, ten utwór niesamowicie trafił w moje postrzeganie świata i osobiste obserwacje. Natomiast drugim numerem, który darzę szczególną estymą, gdyż mocno wpisuje się w moje poczucie wrażliwości, jest „Najcieplejsza zima od tysiąca lat”. Lubię ten kawałek, tak po prostu!

MATEUSZ: Podzielam pańskie odczucia, bo ten utwór jest również jednym z moich zdecydowanych faworytów z tej płyty! Piosenki na tej płycie wyszły spod ręki trzech tekściarzy: Wojciecha Byrskiego, Michała Wiraszki oraz wspomnianego przez pana wcześniej Andrzeja Mogielnickiego, który był przy was tak naprawdę od początku istnienia zespołu i powrócił teraz po kilku latach przerwy do współpracy z wami. Teksty którego z tych twórców śpiewa się panu najlepiej?

JANUSZ: Wiadomo, że Mogiela, bo to jest przecież facet, z którym pracuję od lat, mój przyjaciel i bliski mi człowiek! Właściwie razem zaczynaliśmy, rozmawialiśmy o różnych rzeczach, kiedy ten zespół powstawał. I ja pamiętam z tych rozmów każde zdanie, każde spotkanie, kiedy on przyjeżdżał do mnie na Mazury. Nie mówię nawet o tym początkowym okresie, gdy jeszcze byłem w wojsku, ale o tym późniejszym, gdy już w pełni byłem w zespole, i wtedy się naprawdę często widywaliśmy i dyskutowaliśmy jak zaśpiewać, co, o czym, dlaczego, co się dzieje dookoła... Więc teksty Andrzeja są dla mnie najłatwiejsze, bo my się po prostu doskonale rozumiemy ze względu na te wieloletnie wspólne doświadczenia. Natomiast z biegiem lat ja się przyzwyczaiłem też do śpiewania piosenek napisanych przez innych autorów. Ja przecież też piszę własne teksty, ale też chętnie śpiewam takie rzeczy, które przez siebie przetrawiam. Zwracam wtedy uwagę na to, czy one mi pasują, czy ja czuję się szczery śpiewając dane słowa, czy to nie jest takie podśpiewywanie bez emocji. I te piosenki, które trafiły na „LP40” są moim zdaniem OK, ja się z nimi utożsamiam. Tak samo było wcześniej, jak dostawałem teksty napisane chociażby przez Zbyszka Hołdysa, Jacka Skubikowskiego czy Grześka Ciechowskiego i to też za każdym razem były bardzo ważne rzeczy. A z Andrzejem wiadomo, jak to w tej chwili jest – on więcej czasu spędza chyba teraz poza Polską, ale w obecnych czasach na szczęście z kontaktowaniem się nie ma żadnego problemu i jak coś potrzebujemy, to się do niego zwracamy. Płyta jest taka, jaka jest, ja się spodziewałem wprawdzie, że może będzie więcej tekstów Andrzeja, ale Janek doszedł do wniosku, że Mogiel w swych przemyśleniach jest bardzo odważny i pasuje bardziej do takiej ostrej, gwałtownej buntowniczej nuty – więc ze względu na to, że niektóre z tych melodii były dość łagodne i liryczne, skorzystaliśmy przede wszystkim z tekstów innych autorów.

MATEUSZ: A nie kusiło, by podobnie jak na „Maratonie” czy „Zimowym Graffiti 2” ponownie samemu przejąć tekściarską pałeczkę?

JANUSZ: Nie, ja trochę chciałem teraz odpocząć od pisania tekstów. Nie ukrywam też, że się szykuję w niedalekiej przyszłości do pokazania czegoś swojego – i trochę tych tekstów gdzieś tam mam w głowie i pozapisywanych, które chciałbym po prostu dla siebie zachować.

MATEUSZ: Rozumiem! W tym roku, jak wskazuje zresztą nawet sam tytuł nowej płyty, świętujecie czterdziestolecie swej działalności. Czy rzeczywiście, zgodnie ze słowami popularnej serialowej piosenki, te „czterdzieści lat minęło jak jeden dzień”?

JANUSZ: To smutne, ale niestety tak! [śmiech] Wiesz, gdyby nie ten ostatni rok, który jest taki, jaki jest, to moglibyśmy powiedzieć, że to naprawdę zleciało jak mgnienie oka. W zasadzie cały czas w trasie, cały czas coś się dzieje dookoła. I koncerty, i trochę podróży – fajnie, bo gdzieś tam ciągle nas zapraszali do jakichś ciekawych miejsc na świecie, gdzie można było pobyć, pograć i się pobawić. A czas nie stoi w miejscu, więc nam te wszystkie lata minęły na muzykowaniu i siedzeniu w studiu, w autokarze, w samolocie i na scenie. To mija, daję słowo, naprawdę szybko! Ten ostatni rok był rzeczywiście trochę inny, będzie szansa trochę odpocząć, bo przecież zwykle gramy tak dużo – ale szczerze mówiąc, po miesiącu czy dwóch już mieliśmy wszystkiego dosyć. My po prostu tacy jesteśmy, że kochamy scenę i musimy na niej jak najczęściej bywać! Nas takie półśrodki, że można zagrać koncert online, kompletnie nie kręcą, bo my musimy widzieć przed sobą żywego człowieka – jego oczy, jego emocje, i dopiero wtedy się wspólnie coś fajnego tworzy.

MATEUSZ: Jasne! A spodziewałby się pan dołączając do zespołu te czterdzieści lat temu, że tak długo będzie ta przygoda trwała?

JANUSZ: Nie, no skąd! Tak to nie [śmiech]. Ale gdy się ma te dwadzieścia lat z kawałkiem, to się o tym nie myśli. Fajnie jest, bo jest przygoda, jest wesoło, są dobre piosenki i muzyka, jest popularność, wszystko się zgadza. Nie myśli się wtedy o takich rzeczach, jak to, co będziesz robił za 10 czy 15 lat. Szczerze mówiąc, ja nigdy nie planowałem żadnego bicia rekordów, jeśli chodzi o granie w zespole i tego typu kwestie. Jak gramy i towarzysko jest wszystko w porządku – bo to też ważne, by w takim gronie ludzie się wzajemnie lubili i szanowali i czerpali przyjemność ze spędzania czasu ze sobą – to siłą rzeczy to po prostu może dobrze funkcjonować. I tak właśnie mijało, na początku 10 lat, później 15, 20, i w końcu zaczęło coraz bardziej przyspieszać, bo cały czas przecież graliśmy – więc naprawdę, to minęło bardzo, bardzo szybko.

MATEUSZ: A prawda to, że początkowo nie był pan tak do końca przekonany, czy na pewno chce dołączyć do Lady Pank?

JANUSZ: Wiesz, to był taki okres, że dopiero z tego wojska wyszedłem, młody chłopak ze mnie był, i miałem jakieś tam mniejsze lub większe plany na życie na Mazurach. I tak naprawdę nie miałem takiego ciśnienia, jak niektórzy mają, że „muszę za wszelką cenę”. Ja po prostu podchodziłem do tego z dużym dystansem, uznając, że jak będzie fajnie, to będzie OK, a jak nie – to się nic nie stało. I tak naprawdę, to nagrałem te dwie pierwsze piosenki, czyli „Minus 10 w Rio” i „Tańcz głupia tańcz” – i wyjechałem, nie spotykaliśmy się przez jakiś czas. I nie było takiej komunikacji, jak teraz, nie było Internetu czy telefonów komórkowych, dzięki którym mógłbyś co minutę dzwonić. Więc nikt do mnie nie dzwonił przez dwa miesiące od czasu tych pierwszych nagrań. W końcu Andrzej z Jankiem zadzwonili z informacją, że chcą, bym śpiewał w tym zespole – i oczywiście się bardzo ucieszyłem, natomiast na początku miałem do tego duży dystans. Z czasem był on jednak chyba coraz mniejszy, dlatego że zaczęło mi się to po prostu bardzo podobać!

MATEUSZ: Byliście bodaj pierwszym polskim zespołem, którego klip był emitowany w amerykańskich stacjach telewizyjnych – na czele z MTV. Nie kusiło was nigdy, żeby jednak trochę mocniej wycisnąć tę amerykańską przygodę i gdzieś tam na Zachodzie się bardziej zakręcić?

JANUSZ: Jasne, że kusiło! Tylko to były tak smutne czasy – beznadziejne wręcz, bo to był 1986 rok – że niewiele się dało zrobić. To było tak, że Zbigniew Rybczyński, który już wtedy był po zdobyciu Oscara za krótkometrażowy film „Tango” i mieszkał w Nowym Jorku, dostał od MTV propozycję, by nagrać z nami klip do piosenki „Mniej niż zero” w wersji anglojęzycznej. Zatrudnił oczywiście do tego przedsięwzięcia ekipę, aktorów, załatwił miejsce na Manhattanie, świetnie to wszystko wyglądało. I rzeczywiście, była premiera w MTV, to zostało wyemitowane jako nowość, obok bodaj Cindy Lauper z „Time After Time” – więc dla nas to było prawdziwe szaleństwo, ogromnie ważna rzecz, tym bardziej, że kanał MTV tak naprawdę niewiele wcześniej wystartował i to były wciąż jego pierwsze lata, te najlepsze. I my tam trafiliśmy, więc to była dla nas super sprawa! Natomiast w Polsce wtedy była taka beznadzieja, bo to był czas tuż po stanie wojennym – ja pamiętam to świetnie, część ludzi sztuki i dziennikarzy powyjeżdżała do USA, do Niemiec Zachodnich, do Włoch. Po prostu po całym świecie się ludzie porozjeżdżali. Tu była szarówka, nic się nie zapowiadało, że coś tu się zmieni, że przyjdzie ten 1989 rok. Te lata osiemdziesiąte w Polsce przyniosły po prostu zastój. A z drugiej strony, były te miesięcznice wprowadzenia stanu wojennego, barierki przy hotelach, w których mieszkali obcokrajowcy, kręcące się wszędzie ZOMO – ja to wszystko świetnie pamiętam! I to wszystko wyglądało tak, że jak pojechaliśmy do Ameryki, to dostaliśmy oczywiście propozycję, że możemy tam zostać, troszkę sobie pograć, pokazać się publiczności. Co było chyba najfajniejsze, trochę nas zaczęły grać tak zwane rozgłośnie studenckie, choćby w Waszyngtonie czy Bostonie. Zaczęli puszczać tę piosenkę, mówić o tym, że jest jakaś nowa kapela z Europy, zrobił się wokół nas lekki szum. Można było zatem oczywiście zostać, tylko myśmy mieli już rodziny i trochę się baliśmy, co się z nimi stanie. A wiadomo, zgodę na wyjazd z Polski dostaliśmy wtedy na krótki czas, musielibyśmy więc wrócić i starać się od nowa – i nie wiem, czy by się to udało, biorąc pod uwagę to, co się wtedy działo w naszym kraju. Więc wiesz, po prostu baliśmy się, że nasze rodziny będą miały przez nas kłopoty. Każdy z nas – a nas było przecież wtedy pięciu i jeszcze dodatkowo Andrzej Mogielnicki jako manager – miał takie przemyślenia, czy jak zostaniemy, to się tu na miejscu nic złego nie wydarzy. Więc ogólnie dużo rzeczy się złożyło na to, że nie zostaliśmy.

MATEUSZ: Z perspektywy polskich fanów to chyba dobrze, bo dzięki temu, że wróciliście do kraju, już przez cztery dekady cieszycie rodzimą publiczność swoimi występami! I właśnie: jaki jest sekret tak udanej, wieloletniej współpracy z innym muzykiem – bo przecież z Jankiem Borysewiczem działacie razem już od tylu lat! Funkcjonujecie bardziej jak bracia, czy raczej stare dobre małżeństwo, które przeżyło już po prostu wszystko?

JANUSZ: Trudno tę relację nazwać, bo to ani jedna, ani druga z tych rzeczy, które wymieniłeś. Na pewno mamy do siebie wielki, obustronny szacunek za to, co razem udało nam się zrobić i za to, że nigdy nie było między nami specjalnych konfliktów – oczywiście, zdarzały się jakieś tarcia, bo on na pewne kwestie patrzy inaczej, niż ja, ale to normalne, gdy przez czterdzieści lat z kimś grasz, jeździsz i mieszkasz razem. Był taki okres, że naprawdę non stop spędzaliśmy czas ze sobą i resztą zespołu, bo byliśmy ciągle albo w studiu, albo w trasie, albo w hotelu, więc w ogóle wtedy już nie było żadnych przerw w widywaniu się i to bywało męczące. Natomiast generalnie taka relacja polega na pewnym zrozumieniu, bo obaj mamy odmienne charaktery, w niektórych sprawach inaczej postrzegamy świat, jednak umiemy się jakoś uzupełnić, a przede wszystkim mamy szacunek do tego, co robimy – i to jest najważniejsze!

MATEUSZ: Oczywiście! Po waszym ostatnim koncercie w Stodole rozmawiałem z moim ojcem, który był na kilku waszych występach na samym początku waszej działalności, i aż się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że ten skład Lady Pank uważany za „klasyczny”, czyli ten z Edmundem Stasiakiem, Pawłem Mścisławskim i Jarkiem Szlagowskim, istniał tak naprawdę o wiele krócej od tego obecnego. Czy można zatem powiedzieć, że w połowie lat dziewięćdziesiątych znaleźliście taką idealną formułę na działalność zespołu?

JANUSZ: Wydaje mi się, że tak, choć ja absolutnie nie mogę powiedzieć złego słowa o kolegach – o Jarku, Pawle czy Edmundzie. Oczywiście, to była nasza młodość, pełen spontan [śmiech]. Myśmy się docierali, po 2-3 latach wspólnego grania każdy miał już obraz tego, co chce dalej ze sobą robić. Po tym naszym wyjeździe do Ameryki, o którym rozmawialiśmy wcześniej, Paweł postanowił, że on jednak chce wyjechać do Stanów Zjednoczonych i tak też zrobił. Z kolei z Jarkiem to wiadomo – on trochę grał w Manaamie, później przez parę lat z Tadeuszem Nalepą, i dobrze się z tym czuł. My z Jankiem też zrobiliśmy sobie w pewnym momencie przerwę od wspólnego grania. Powiem szczerze, że ja nigdy nie miałem wśród kolegów z zespołu nikogo, na kogo bym mógł specjalnie ponarzekać czy kogo bym nie lubił. A przecież paru muzyków się przez naszą kapelę przewinęło, bo i Jacek Gola zmienił Jarka na bębnach, i Kostek Joriadis przez chwilę był na klawiszach. Ale prawdą jest, że ten skład, który jest w tej chwili, okazał się najbardziej optymalny. Niech o tym świadczy choćby to, że właśnie w tej konfiguracji nagraliśmy większość płyt – jesteśmy przecież razem od 1994 roku, a zatem już ponad 25 lat, podczas gdy z Pawłem, Jarkiem i Edmundem graliśmy o wiele krócej. Oczywiście wiadomo, że to był początek i te piosenki jakby utorowały nam drogę do tego wszystkiego – tutaj w ogóle nie ma wątpliwości, że to prawda, i oni byli takim jakby pierwszym, złotym strzałem. Ale jak się patrzy na to już w tej chwili jakby kartograficznie, to wtedy nagraliśmy ledwie trzy płyty – i to w krótkich odstępach czasu, bo wtedy wszystko się robiło bardzo szybko. Więc parę lat razem pograliśmy, i tyle. Teraz to już jest wieloletnia relacja, znamy się świetnie z Kubą i Kielichem, świetnie się razem czujemy, i myślę, że to jest taki skład, w którym nie chciałbym już nic zmieniać.

MATEUSZ: Pewnie! Ale to tylko pokazuje, że często jest tak, że ludzie najmocniej zapamiętują ten oryginalny skład zespołu, niekoniecznie zdając sobie sprawę z tego, że on już od lat nie istnieje.

JANUSZ: Zgadza się, ale patrząc od tej strony, to by można stwierdzić, że dla wielu ludzi najważniejszym członkiem The Rolling Stones – oczywiście, zachowując wszelkie proporcje – nie jest ani Mick Jagger, ani Keith Richards, tylko Brian Jones, który przed swą tragiczną śmiercią był członkiem zespołu przez niecałe 10 lat. Najpierw zastąpił go Mick Taylor, a potem drugim obok Richardsa gitarzystą został Ronnie Wood, który jest w tym zespole od przeszło 40 lat. Więc jakby ktoś powiedział, że Ronnie to nie jest „prawdziwy Rolling Stones”, to brzmiałoby to dość zabawnie. Tak samo, jak w innych dziedzinach życia, jest z działalnością zespołów – zaczynamy razem, a potem ludzie dokonują swoich wyborów, mają swoje przygody i los rzuca ich gdzieś po świecie. Ale nie ma co narzekać – ja na to na pewno nie narzekam!

MATEUSZ: A skoro mowa o drugich gitarzystach: Michał Sitarski jest z wami już 20 lat, ale nigdy się nie dorobił statusu oficjalnego członka zespołu. Z czego to wynika?

JANUSZ: Janek poszedł takim systemem, jak właśnie w Stonesach: jak przestał grać Bill Wyman na basie, to nigdy już nie włączyli do oficjalnego składu nowego basisty. I Janek uznał, że zrobi dokładnie to samo i nie będzie zmieniał muzyków, bo ludzie są przyzwyczajeni do określonych muzyków. Więc nas w zespole jest oficjalnie czterech. I tak jak w Stonesach po odejściu Wymana pojawił się na basie stały sideman w osobie Darryla Jonesa, który nigdy nie pojawia się w klipach, ale pomaga zespołowi w studiu i na koncertach, tak i u nas jest podobnie, bo gramy od wielu lat z Michasiem. Zresztą, od wielu lat towarzyszy nam również Wojtek Olszak, który też ściśle z nami współpracuje. Czasami jest tak, że mamy do zagrania jakąś drobną rzecz, na przykład trzeba nagrać jakiś klip czy inny materiał filmowy, co nie wymaga długiego grania, normalnego koncertu, i jedziemy tylko we czterech. Ale w ogólnym rozrachunku, Michał jest z nami niemalże zawsze, bo zawsze z nami gra koncerty, i wspaniale nas wspiera. To była od początku decyzja Janka, by tak tę kwestię rozwiązać – tak to się przyjęło, Michał przyjął do wiadomości, na jakiej zasadzie się będzie odbywać nasza współpraca, i między nami sprawa jest dość czysta.

MATEUSZ: Lady Pank był zawsze uważany za ten z polskich zespołów, który w największym stopniu uosabiał definicję rockandrollowego życia. Czy jest coś, czego by pan żałował z czasów największych szaleństw – a może wręcz odwrotnie, więcej jest rzeczy, za którymi pan tęskni?

JANUSZ: Może prędzej to drugie, bo pewnych rzeczy teraz już za bardzo nie możemy robić [śmiech]. Zresztą, wtedy też, wiadomo, to wszystko wynikało przede wszystkim z naszego usposobienia, temperamentu, też, umówmy się, popularności. Po prostu byliśmy zwariowani! Nie myśleliśmy wtedy zbyt dużo o przyszłości – wszystko, co robiliśmy, było bardzo spontaniczne. Ale wiesz, na takim spontanie to można pojechać 2-3 lata i to wszystko, bo poza tym wszystkim, że to jest piękne, to jednak jest to praca polegająca na tym, że musisz dojechać na ten koncert i być w miarę wyspany, żebyś mógł kontaktować na tej scenie. A to wymaga pewnej samodyscypliny. Doskonale wiem, jak to wyglądało – ale wiem też, że na dłuższą metę tak by się nie dało tego ciągnąć. Gdybyśmy dalej tak balangowali jak wtedy, gdy mieliśmy po dwadzieścia parę lat, to tego zespołu już dawno by nie było. Zwyczajnie nie dalibyśmy rady! Także to jest coś za coś, niestety. Co jednak nie znaczy, że jesteśmy jakąś posępną, starą kapelą – co to, to nie! My jesteśmy rozrywkowi, tylko oczywiście oddawanie się tym rozrywkom nie jest w tej chwili naszym głównym zajęciem na scenie [śmiech].

MATEUSZ: Oczywiście! Już wcześniej przewinął się w naszej rozmowie temat pana solowej twórczości – i o ile Janek Borysewicz już w latach osiemdziesiątych zaczął, obok grania z Lady Pank, poświęcać się również swym pierwszym solowym projektom, to na pana pierwszy album pod własnym nazwiskiem czekaliśmy aż do 2008 roku. Nie kusiło, by już wcześniej coś wydać na własną rękę?

JANUSZ: Pewnie, że kusiło! Miałem parę propozycji, nawet jak w Stanach przez chwilę byłem, to Rysiek Sygitowicz z Perfectu mi podrzucił parę rzeczy do nagrania. Później był taki plan, żeby rzeczywiście coś z tego ponagrywać – to były jeszcze lata dziewięćdziesiąte – bo to były bardzo fajne piosenki! Później Rysiek wracał do Polski i któregoś dnia się mnie pyta: „bierzesz w końcu coś z tego? Bo dzwonił do mnie Markowski, i jeżeli nie będziesz z tych piosenek moich, które ci dałem, korzystał, to ja bym je poprosił”. Ja mu na to: „bierz, w końcu twoje kompozycje, a ja na razie nie mam takich planów”. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem wtedy do końca, co będę chciał dalej robić. A jak niedługo później pojawiło się już nowe Lady Pank, to nagle się zrobiło tyle zajęć, że ja nie za bardzo miałem ani ochotę, ani czas na to, żeby się za tę solową twórczość na poważnie zabrać. Bo to wszystko jest fajnie, możesz sobie planować, ale żeby wziąć się za to do roboty, to trzeba zebrać ekipę, przemyśleć to ze wszystkich stron – w jakim kierunku ma iść ta muzyka, kto to ma wyprodukować... Więc to wymaga trochę czasu i pomyślunku, żeby wiedzieć, co się chce pokazać. A mając kapelę, w której jesteś od wielu lat, jak się decydujesz na coś takiego, to musisz sobie wymyśleć coś, co będzie się od niej w jakiś sposób odróżniać. I między innymi właśnie dlatego ja się do tego zabierałem tak długo – ale nagrałem dwie płyty, nagrałem też parę ścieżek dźwiękowych do filmów. Zresztą, niedługo się pojawi kolejna – będzie już z rok, odkąd nagrałem fajną piosenkę do filmu Doroty Kędzierzawskiej pod tytułem „Żużel”. Ja tego filmu jeszcze nie widziałem, bo się montaż przedłużył przez ciągłe zmiany, ale w tym roku powinien już mieć wreszcie swoją premierę na którymś z festiwali – i mam nadzieję, że piosenka, którą tam zaśpiewałem, też się ludziom spodoba. Także sporo różnych fajnych rzeczy ciągle robię gdzieś na boku – i nie ukrywam, że się szykuję powoli do pracy nad moim trzecim solowym albumem. Może jak już się nam uda tę trasę „LP40” zagrać, to się pod koniec tego roku wreszcie na poważnie zabiorę za te swoje projekty. Taki przynajmniej jest plan!

MATEUSZ: Wspaniale by było! Skoro już rozmawiamy o różnych aktywnościach – jest pan znany również jako wielki kibic piłki nożnej, ze szczególnym uwzględnieniem warszawskiej Legii. Ponieważ ja również kibicuję tej drużynie, nie mogę nie skorzystać z okazji, by nie zapytać, jak zaczęła się pańska miłość do tego klubu i czy ma pan jakieś ciekawe okołolegijne wspomnienia, którymi chciałby się podzielić?

JANUSZ: Może to nie miłość, ale na pewno mocne przywiązanie. Ja w pewnym momencie zacząłem mieszkać w Śródmieściu Południowym, na tak zwanym Latawcu, więc miałem dwa kroki, żeby pójść na stadion. Więc na mecze było blisko – ale blisko też mieszkali ludzie związani wtedy z klubem. Ja poznałem wtedy choćby Czarka Kucharskiego i całą tą ekipę Legii, którą mogłem poznać towarzysko. Bo oczywiście byłem zachwycony grą Kazimierza Deyny, Roberta Gadochy i innych wielkich piłkarzy Legii, ale takie prywatne relacje nawiązałem dopiero z tym młodszym pokoleniem. To było w tych czasach, gdy w składzie Legii grali Marek Jóźwiak i Krzysiek Ratajczyk, którzy należeli do tej ekipy, z jaką często się spotykałem w różnych klubach. Kilku z nich mieszkało nieopodal – choćby Leszek Pisz, który miał mieszkanie jakieś 100 metrów ode mnie. Później, już w tych nowszych czasach, zaprzyjaźniłem się z Mirkiem Radoviciem, z którym początkowo mieszkaliśmy tuż obok siebie, a później spotykaliśmy się regularnie w jednej knajpce, do której on lubił wpadać na serbskie jedzenie. Zresztą, utrzymujemy kontakt do dzisiaj. To moje przywiązanie do Legii wzięło się zatem bardziej nie z samej piłki – choć, jak mówiłem, tych starszych graczy z pokolenia Deyny zawsze podziwiałem – ale ze względu na towarzyskie relacje z zawodnikami, z którymi się lubiliśmy spotykać.

MATEUSZ: A w obecnych czasach – i nie mówię oczywiście o aktualnym okresie pandemii – nadal zdarza się panu wpadać na mecze?

JANUSZ: Rzadko, bo ja trochę przestałem chodzić na mecze ze względu na różne nieprzyjemne sytuacje, które mnie trochę wyprowadziły z równowagi – jak choćby ten pamiętny atak na kibiców z Dortmundu. Chodziłem z kolegą przez lata dość regularnie, ale od jakiegoś czasu wolę jednak sobie pooglądać te mecze w telewizji, a na stadionie już raczej nie bywam.

MATEUSZ: Wracając do tematów okołomuzycznych: w ubiegłym roku Jon Bon Jovi w jednym z wywiadów podzielił się takim przemyśleniem, że gdy zastanawia się, jak długo jest w stanie jeszcze pociągnąć swoją karierę, swoją obecność na scenie, zawsze kieruje wzrok w stronę Micka Jaggera i jego kolegów z zespołu, bo to właśnie oni są wyznacznikiem granicy możliwości – którą zresztą ciągle przesuwają dalej. A jak to jest z wami? Też widzicie się na scenie tak długo, jak Stonesi?

JANUSZ: Nie wiem tego – to zależy oczywiście przede wszystkim od naszego zdrowia. Ostatnio nawet z Jankiem o tym rozmawialiśmy – tak naprawdę często nam się to zdarza po koncertach. „To ile lat jeszcze pociągniemy, jak myślisz, Panas? 5, 10?”. Ja mówię: „Słuchaj, jak zdrowie będzie, to czy my mamy cokolwiek lepszego do roboty? Nie! Więc będziemy grali, proste!” [śmiech]. Byle się tylko nie przyplątała jakaś choroba, to na pewno szybko ze sceny nie zejdziemy, bo nic lepszego niż granie nam się w życiu nie przydarzyło!

MATEUSZ: Rozumiem zatem, że jest szansa na to, byśmy za kolejne 10 lat spotkali się na trasie z okazji pięćdziesięciolecia zespołu?

JANUSZ: Szansa jest, trzeba oczywiście poczekać i zobaczyć, jak to będzie wtedy wyglądało – ale absolutnie byśmy tego chcieli!

MATEUSZ: Zbliżamy się powoli do końca tego wywiadu, więc wypada mi zapytać: czego mogę życzyć panu i reszcie muzyków Lady Pank na najbliższe miesiące?

JANUSZ: Wiesz, przede wszystkim możesz nam życzyć tego, byśmy wrócili prędko do takiego regularnego, codziennego grania. I to najlepiej takiego, by obyło się bez tych wszystkich maseczek, utrzymywania dystansu i innych tego typu. Wiem, że to nie będzie takie łatwe, o ile w ogóle się uda, żeby wrócić do takiej swobody, jaką znaliśmy jeszcze rok temu – tak naprawdę nie jestem pewien, czy to jest w ogóle możliwe. Jednak życzylibyśmy sobie przede wszystkim zdrowia, to wiadomo, i właśnie rychłego powrotu do normalnego grania. Bo wtedy i te koncerty wyglądają lepiej, bo regularnie występujesz i jesteś w formie, i robisz to nie jako jakieś święto, bo przez rok nie można było grać i nagle jest okazja – tylko ludzie tak po prostu sobie kupują bilety i chcą zobaczyć taką czy inną kapelę. I żebyśmy mogli się swobodnie czuć i kontaktować z ludźmi, tego również absolutnie można nam życzyć, bo tego nam naprawdę bardzo brakuje!

MATEUSZ: I tego właśnie życzę nam wszystkim! I mam nadzieję, że już wkrótce będzie okazja, by ponownie porozmawiać – tym razem najlepiej pod sceną!

Komentarze: