Krzysztof Cugowski: "Jedynym moim marzeniem jest to, żeby Stwórca dał mi jeszcze trochę siły i zdrowia"

Krzysztof Cugowski: "Jedynym moim marzeniem jest to, żeby Stwórca dał mi jeszcze trochę siły i zdrowia"

70 lat na świecie, z czego 50 na scenie – podwójna okrągła rocznica, którą w tym roku świętuje Krzysztof Cugowski, okazała się przyczynkiem nie tylko do wydania znakomitej płyty „50/70. Moje najważniejsze”, ale również do udzielenia naszemu portalowi długiego, szczerego wywiadu. Zapraszamy do lektury!

Rozmowę przeprowadził Mateusz M. Godoń.

MATEUSZ: Zacznę naszą rozmowę od pytania, które w obecnych czasach jest chyba najważniejsze: jak zdrowie?

KRZYSZTOF: Chwalić Boga – nie jest źle! Może nie tak, żeby jakoś strasznie szaleć, ale nie narzekam. A co do pandemii, to też spokojnie – staramy się z najbliższymi uważać i póki co jest wszystko w porządku.

MATEUSZ: Cieszę się, że to słyszę! Przejdźmy zatem do spraw przyjemniejszych: w tym roku stuknęła panu podwójna okrągła rocznica – 50 lat na scenie, 70 lat w dowodzie. Mało jest, szczególnie w Polsce, artystów z równie wielkim stażem! Jak się pan czuje z tą myślą?

KRZYSZTOF: Cóż mogę powiedzieć – dobrze się czuję! Bardzo się cieszę, że jeszcze jestem po tej stronie. Dopóki jest zdrowie, to wszystko jest w porządku, natomiast prawda jest taka, iż w tym wieku nie można niczego planować ani przewidywać – dzisiaj jest dobrze, a za tydzień może być już źle. Dziękuję Bogu, że wciąż tu jestem i nic groźnego mi na razie nie dolega. Natomiast nie będę ukrywał, że nigdy nie planowałem aż tak długiej kariery zawodowej i fakt, iż wciąż ona trwa, jest nawet dla mnie dużym zaskoczeniem. Wychodzi na to, że trzeba uważać, jakie hobby sobie człowiek wybiera – bo kiedyś muzykowanie było dla mnie tylko zabawą i nieopacznie przekształciło się w zajęcie zarobkowe. I myślę, że w jakiejś formie do końca życia będę je wykonywał – to wszystko zależy tylko od zdrowia.

MATEUSZ: Życzę panu zatem, by tego zdrowia nigdy nie zabrakło! Z okazji tej podwójnej rocznicy przygotował pan podwójny album „50/70. Moje najważniejsze”. Na pierwszej z wchodząch w skład tego zestawu płyt znalazło się 14 utworów podsumowujących te pięć dekad, które spędził pan na scenie – wszystkie w nowych aranżacjach. Ciekawi mnie – bo na przestrzeni tego półwiecza nagrał pan przecież ponad 400 piosenek – wedle jakich kryteriów wybrana została ta czternastka?

KRZYSZTOF: Tak jak pan powiedział, nagrałem w życiu około czterysta utworów, więc wyłonienie tej czternastki wcale nie było takie łatwe! Jednak, jak każdy wykonawca, jestem także słuchaczem, i z tego punktu widzenia wybór był prosty: właśnie te piosenki, które trafiły na płytę, w przeciągu tych wielu lat podobały mi się najbardziej. Oczywiście, to nie są moje wszystkie ulubione utwory – bo nie dałoby się ich tu zmieścić. Wiadomo – część piosenek lubię, niektóre są mi obojętne, są też takie, których nie lubię – ale uznajmy, że większość jednak darzę sympatią [śmiech]. W każdym razie, jedynym kryterium wyboru utworów zawartości tej płyty było właśnie to, że dane kompozycje mi się podobają – to był zatem mocno subiektywny wybór. Ja uważam siebie za wykonawcę muzyki rockowej w szerokim tego słowa znaczeniu – bo bardzo lubię rhythm’n’bluesa czy bluesa – i tym się teraz zajmuję. Nie muszę grać utworów, które mi nie do końca odpowiadają – na szczęście dożyłem takiej chwili, kiedy mogę grać to, co sprawia przyjemność mi i moim kolegom z Zespołu Mistrzów. Innym kryterium się nie posługuję.

MATEUSZ: Rzeczywiście, słuchając tej płyty, mam wrażenie, że została ona nagrana przez pana w dużej mierze dla własnej przyjemności. Na pewno jest bardzo refleksyjna, bezkompromisowa, i niekoniecznie nastawiona na komercyjny sukces – choćby patrząc po tym, że znalazło się na niej miejsce dla utworu „Lubię ten stary obraz”, trwającego ponad 10 minut.

KRZYSZTOF: Pewnie, że tak właśnie jest! Jak już mówiłem, na szczęście dożyłem czasów, kiedy nic w muzyce już nie muszę i jest mi zupełnie obojętne, czy jakieś radio będzie grało moje piosenki – to jest ich sprawa. W związku z tym, nie muszę się przejmować tym, żeby piosenka trwała 3 minuty, miała odpowiednie tempo i tonację, dzięki czemu przejdzie tak zwane badania. Dzięki temu mogę nagrywać tak, jak mi serce dyktuje. Pierwsze dwie płyty, które nagraliśmy z Budką Suflera, powstawały dokładnie w ten sam sposób. Nikt z nas nie kalkulował – chcieliśmy, by coś brzmiało tak, a nie inaczej i nikomu nie pozwoliliśmy tego zmienić. Jest choćby suita „Szalony koń”, która trwa 22 minuty – i nikt się nie przejmował tym, czy ktoś to będzie grał, czy nie. Inna sprawa, że to były też trochę inne czasy, kiedy piosenki mogły być wielominutowe – nie tak jak w tej chwili.

MATEUSZ: Na nowej płycie znalazło się miejsce dla jednej nowej piosenki, zatytułowanej „Twoja łza”. Czy może pan nam o niej opowiedzieć?

KRZYSZTOF: To jest tak, że na płycie retrospekcyjnej, podsumowującej czyjś dorobek zawsze musi znaleźć się miejsce dla czegoś świeżego. W związku z tym, zaczęliśmy ten album od pierwszej piosenki, jaką nagrałem w marcu 1970 roku, zatytułowanej „Blues George’a Maxwella”, a zaraz po niej jest najnowsza kompozycja – czyli właśnie „Twoja łza”. To jest taka klamra, która spina te pół wieku mojej kariery – a potem jest 12 piosenek wybranych spośród tych, które nagrałem w międzyczasie. I to w sumie tyle, jeśli chodzi o utwór „Twoja łza”. Natomiast my jesteśmy przygotowani, by wejść do studia jesienią i nagrać całą płytę z nowymi utworami. Na pewno nagramy jedną piosenkę „pilotażową”, a potem zobaczymy, co będzie dalej. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć tego, co się stanie po wakacjach, jaka będzie sytuacja za pół roku. Wszystko to dzieje się bardzo dynamicznie, więc czekamy – natomiast my oczywiście jesteśmy gotowi do tego, by tę płytę nagrać. Czy się to będzie ludziom podobać? Myślę, że części fanów przypadnie do gustu, innym pewnie nie – i chyba właśnie tak powinno być!

MATEUSZ: Skoro płyta „50/70. Moje najważniejsze” jest swoistą retrospekcją, to pójdźmy tym tropem i cofnijmy się na chwilę do początków pańskiej kariery. Ponoć niewiele brakowało, by zamiast na scenie wylądował pan w sali sądowej – co sprawiło, że ostatecznie nie zdecydował się pan zostać prawnikiem, choć ponoć takie plany były?

KRZYSZTOF: Rzeczywiście, nawet rozpocząłem studia prawnicze – jednak wytrwałem na nich tylko do piątego semestru. I chyba dobrze, bo nie byłbym dobrym prawnikiem – do tego trzeba mieć odpowiednie predyspozycje. Ja się na prawnika na pewno nie nadaję – wiem to, bo mam wielu przyjaciół wykonujących zawody prawnicze i jak ich obserwuję, to dziękuję Bogu, że ja tego nie muszę robić [śmiech]. A poza tym, prawda jest taka, że muzyka mi zawsze przeszkadzała w kończeniu różnych przedsięwzięć – robiłem w życiu wiele rzeczy, nawet jeśli chodzi o studia, to oprócz prawa przez jakiś czas uczęszczałem też na socjologię. Czego się jednak nie tykałem, to jednak muzyka zawsze była na pierwszym planie – i tak to zostało. I sądzę, że to był właściwy wybór, bo jak patrzę teraz wstecz na różne okresy swojego życia, to myślę, iż gdybym miał po raz drugi podjąć decyzję o wyborze ścieżki zawodowej, to zrobiłbym podobnie.

MATEUSZ: Patrząc wstecz na te pięć dekad spędzonych na scenie – którą z nich by pan wskazał jako najlepszą do kreowania, nagrywania i wykonywania muzyki?

KRZYSZTOF: Zawsze jest tak, że ten czas, kiedy się coś zaczynało, wydaje się po latach najważniejszy i najpiękniejszy. Moje początki w tej branży były z jednej strony szalenie trudne, bo czasy były zupełnie inne, niepodobne do obecnych – i chwała Bogu, że młode pokolenie tego nie pamięta! – a z drugiej strony, ja sam miałem wtedy dwadzieścia kilka lat, więc i moje podejście do otaczającego mnie świata było właściwe dwudziestolatkowi. Ci, którzy mają te czasy dawno za sobą, wiedzą, jakie to fantastyczne czasy: ten przedział między 20 a 30 urodzinami to najlepszy okres w życiu człowieka, i to pod każdym względem – czy to fizycznym, czy to artystycznym, patrząc z mojej perspektywy. Niestety, w moim przypadku ten okres przypadł na czasy fatalne dla nas wszystkich w Polsce – ale cóż mogłem z tym zrobić? Otóż, nic! Teraz mamy zupełnie inne czasy, też bym polemizował, czy takie piękne – są, jakie są i trzeba patrzeć na to ze spokojem, bo życie ma się jedno i należy je spożytkować w miarę sensownie. Ja nie twierdzę, że udało mi się wszystko i przeszedłem przez życie bez żadnych potknięć – absolutnie nie, bo zdarzały się różnorakie trudne sytuacje. Ale niczego nie żałuję, uważam się za człowieka spełnionego zarówno rodzinnie, jak i zawodowo, i nie mam powodów, by mieć pretensje do losu o cokolwiek, co mnie spotkało.

MATEUSZ: Byliście jako Budka Suflera jednym z pierwszych polskich zespołów, który miał szansę w ogóle pokazać się na Zachodzie – mieliście nawet okazję wystąpić w słynnej nowojorskiej Carnegie Hall, gdzie przecież pierwszego lepszego muzyka na scenę nie wpuszczają. Czemu zatem wasze próby zaistnienia na rynkach zagranicznych ograniczyły się do tej jednej EP-ki „American Tour”, mimo że w języku angielskim wypadał pan dużo lepiej, niż wielu kolegów z innych rodzimych zespołów?

KRZYSZTOF: Zacznę od tego, że my tak naprawdę nigdy nie próbowaliśmy dokonywać żadnego wielkiego podboju zachodniego rynku muzycznego – z wielu powodów. Nawet wydanie tej EP-ki to był raczej przypadek. My wtedy po raz pierwszy przyjechaliśmy do Stanów na kilka koncertów. Ludzie, którzy organizowali te występy, przekonali nas, że skoro trasę koncertową robi się niejako po to, by promować płytę, to wypadałoby coś wypuścić – i tak zrodził się pomysł na wydanie tego krążka. Ponieważ jednak organizatorzy naszej trasy nie byli tak naprawdę związani z tamtejszym showbiznesem, więc oni się nie za bardzo znali na tej materii i nie wiedzieli, co właściwie należałoby zrobić oprócz samego wydania płyty. Chociaż była ona dostępna w największym nowojorskim sklepie muzycznym – Tower Records na Manhattanie – to jednak nie została w ogóle zauważona przez brak jakiegokolwiek medialnego wsparcia. Dlatego na rynku amerykańskim to była rzecz zupełnie bez znaczenia – jeśli już, to dla Polonii, i nic poza tym. Już na samym początku tego wyjazdu przydarzyła nam się zabawna historia. Nasz pierwszy koncert mieliśmy grać w Beacon Theatre na Broadwayu – to taka sala, w której grały wszystkie największe gwiazdy muzyki jazzowej i rockowej, między innymi tam właśnie Scorsese kręcił ten sławny koncert The Rolling Stones. I proszę sobie wyobrazić, że ci nasi promotorzy zażyczyli sobie, byśmy cały koncert zagrali po angielsku – bo myśleli, że przyjdzie sporo Amerykanów. My się do tej prośby dostosowaliśmy – Boguś Olewicz jako anglista nam te wszystkie teksty napisał, oczywiście były to raczej wolne tłumaczenia, niż dokładny przekład. Zaczęliśmy zatem koncert po angielsku, ale w Ameryce gra się z przerwą – i w tej przerwie wpadł do nas jeden z tych organizatorów, krzycząc „grajcie wszystko po polsku!”. Okazało się, że na sali obecnych było dwa tysiące Polaków, którzy przeżyli zupełny szok – bo przyjechali do nich wykonawcy z Polski i zamiast im grać po polsku, to oni to robią po angielsku [śmiech]. Chryja nieziemska! I tak właśnie to wszystko wyglądało podczas tego wyjazdu. Oczywiście, on w zamyśle był zrobiony właściwie, tyle tylko, że ci nasi promotorzy nie zdawali sobie sprawy, iż aby wykonać coś takiego, co oni sobie wymarzyli, to trzeba by co najmniej milion dolarów wydać na promocję. Bez potężnych nakładów finansowych żaden podbój rynków zagranicznych nie mógł się udać – więc, jak mówiłem, my nigdy nie próbowaliśmy tego dokonać. Inna sprawa, że pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy miał miejsce opisywany wyjazd, miałem prawie czterdzieści lat i własną rodzinę, która została w Polsce. Żeby cokolwiek osiągnąć na Zachodzie to trzeba tam być na miejscu. Nikt nie zainwestowałby złamanego dolara w wykonawcę, który mieszka w komunistycznym kraju i ma dojeżdżać na koncerty i nagrania. To się prawie nikomu nie udało – od nas chyba tylko Basia Trzetrzelewska zrobiła naprawdę fantastyczną karierę. A i to tak naprawdę dopiero w momencie, gdy wyemigrowała do Anglii wszystko nabrało rozpędu i zaczęło się na dobre. Kilku innych wykonawców też sobie nieźle radziło, choćby Michał Urbaniak i Urszula Dudziak, ale znowu – oni też mieszkali w tamtym czasie na stałe w Stanach. Mieli fantastyczny strzał z tą „Papayą”, która była wielkim hitem w wielu krajach. Ale niewielu może się pochwalić podobnymi sukcesami – to jest naprawdę bardzo trudne zadanie dla polskiego artysty, by zrobić karierę na zachodnich rynkach. Tego elementu w układance moich osiągnięć z Budką mi rzeczywiście trochę brakuje – czasem zastanawiam się, co by było, gdyby… Ale teraz to już, niestety, możemy sobie tylko gdybać. Tego klocka w układance naszej kariery zabrakło i tak już zostanie.

MATEUSZ: W 2014 roku wziął pan udział w trasie Budki Suflera, która w założeniu miała być tą pożegnalną. Jakim przeżyciem było dla pana zakończenie tego ważnego etapu w życiu?

KRZYSZTOF: Niestety, tak to już w życiu jest, że coś się zaczyna i musi się skończyć. Nie ma rzeczy wiecznych, które trwają bez końca. Tak wygląda zarówno życie prywatne, jak i zawodowe. My naszą działalność skończyliśmy w najlepszym możliwym momencie. Byliśmy sobą już naprawdę zmęczeni – bo graliśmy razem czterdzieści lat, a z Romkiem nawet więcej, bo czterdzieści cztery lata – powiedziałbym, że wręcz umordowani. Jeśli pracuje się z kimś przez tyle lat i widuje się go może nie codziennie, ale prawie, to naturalne jest, że w pewnym momencie przychodzi takie zmęczenie materiału. Uważam, że tamto pożegnanie było zrobione w najwłaściwszym momencie – wykonaliśmy je w sposób naprawdę godny takiego zespołu, jak Budka Suflera. Zagraliśmy ponad 100 koncertów we wszystkich największych miejscach w Polsce, czy to w halach, czy w plenerach, i pożegnaliśmy się z publicznością tak, jak to powinno się odbyć.

MATEUSZ: Wszystko to brzmi znakomicie – a jednak 5 lat później pańscy koledzy zdecydowali się na, w założeniu krótki, powrót na scenę – przy czym pan odmówił udziału w tym przedsięwzięciu. Rozumiem, iż miało to związek właśnie z tym, że tamto wcześniejsze pożegnanie uważał pan za odpowiednie?

KRZYSZTOF: Zdecydowanie tak! Poza tym, ja miałem już swoje zupełnie inne życie artystyczne – grałem z synami, potem zacząłem współpracę z Zespołem Mistrzów – i powrót do etapu Budki nie był mi do niczego potrzebny. Moim zdaniem nie można robić tak, że najpierw się żegnamy, a potem stwierdzamy, iż jednak będziemy znowu grać razem. Rozumiem jednak moich kolegów o tyle, że ich nowe projekty nie do końca się udały i z czysto biznesowego punktu widzenia taki pomysł był dla nich jedynym wyjściem. Tylko że w takiej sytuacji powinni jednak założyć nowy zespół – proszę bardzo, każdy może grać, co tylko chce, tylko należy zostawić w spokoju nazwę, bo granie pod szyldem Budki Suflera nie było w tym przypadku właściwe. Na szczęście zasięg tego był niewielki – i równie niewielkie były szkody, jakie wyrządziła ta trasa legendzie zespołu. Trochę jednak żal mi, że tak się to na koniec ułożyło – tym bardziej, że jeszcze w międzyczasie Romek śmiertelnie zachorował i cała ta historia zamknęła się w smutny sposób.

MATEUSZ: Trochę się też w tamtym czasie z Romkiem Lipką poróżniliście – jednak słyszałem, że udało się wam pożegnać w zgodzie.

KRZYSZTOF: Ja ze swojej strony się z nim w ogóle nie poróżniłem, bo nie miałem żadnego powodu ku temu. Myślę, że wiele z tych słów, które padły z jego ust w mediach, były konsekwencją jego choroby, bo on od dłuższego czasu był już śmiertelnie chory i sobie z tego doskonale zdawał sprawę. Chwała Bogu, że cztery dni przed jego śmiercią dostałem wiadomość od naszej wspólnej znajomej, iż Romek chce się ze mną spotkać. Pojechałem do szpitala, przegadaliśmy godzinę i rozstaliśmy się w dobrych relacjach. Niech odpoczywa w pokoju, ja nie mam absolutnie powodu, by mówić coś złego na jego temat – to był wielki muzyk i kompozytor, a poza tym wspaniały człowiek i tak powinien być wspominany przez ludzi.

MATEUSZ: Kończąc już ten wątek – pańscy koledzy z Budki po śmierci Romka wydali już dwa utwory napisane jeszcze przez niego. Czy gdyby zwrócili się do pana o uhonorowanie starego przyjaciela jakąś ostatnią piosenką, to gościnnie by się pan zgodził zaśpiewać?

KRZYSZTOF: Tu od razu pojawia się kwestia: po co? Ja uważam, że Budka Suflera to jest temat zamknięty, a to co robią moi koledzy wynika z ich rozpaczliwej sytuacji. Jak mówiłem – ja to rozumiem, natomiast nie chciałbym w to raz jeszcze wchodzić i tego kontynuować. Były już w historii muzyki polskiej i zagranicznej próby wskrzeszania zespołów, które dawno zeszły ze sceny – i ja nie chcę się nad tym szczegółowo pochylać, ale generalnie uważam, że to nigdy nie jest zbyt dobry pomysł. Natomiast, jeśli festiwal w Opolu się odbędzie, to jest w planach koncert poświęcony Romkowi, w którym oczywiście z chęcią wezmę udział – i to jest zupełnie naturalne. Natomiast myślę, że całą resztę należy już zostawić w spokoju.

MATEUSZ: Zmieniając trochę temat: pana synowie, Piotr i Wojtek, poszli w pana ślady, jeśli chodzi o karierę zawodową – i to z niemałymi sukcesami. Czy zachęcał pan ich do bycia muzykami – a może to wyszło z ich strony naturalnie?

KRZYSZTOF: Broń Boże, absolutnie ich nie zachęcałem – mało tego, ja im na każdym kroku mówiłem, jakie wiążą się z takim życiem problemy i jak ono naprawdę wygląda! Młodzi ludzie patrzą na to, że tata ciągle podróżuje, jeździ do innych krajów i ogólnie prowadzi piękne życie – a prawda jest taka, iż to jest ciężki i trudny zawód, wymagający ogromnej odpowiedzialności i odporności psychicznej. Ja im to ciągle wyjaśniałem – ale wiadomo, jak to jest: młodzi ludzie nigdy nie wierzą w to, co im się opowiada. Niemniej jednak, z drugiej strony ja jestem szczęśliwy, że robiąc to co robią, moi synowie są w tym kompetentni i gdy ktoś mnie o nich pyta, mogę spokojnie powiedzieć, iż są świetnymi muzykami i jestem z nich dumny. I to jest najważniejsze.

MATEUSZ: Parę lat temu nagraliście nawet wspólny materiał i pojechaliście razem w trasę. Jak się panu z nimi pracowało – bo rzadko zdarza się, by ojciec z synami miał okazję występować razem i to przez tak długi czas?

KRZYSZTOF: To prawda! Nagraliśmy płytę i mieliśmy w planach pracować razem przez dwa lata – a finalnie graliśmy przed ponad trzy. Zagraliśmy mnóstwo koncertów, dzięki czemu do studyjnego albumu doszła później jeszcze koncertówka. Praca z własnymi dziećmi jest wyjątkowym przeżyciem i jeśli ktoś tego nie przeżył, to pewnych kwestii nie zrozumie – tym bardziej, jeśli mówimy o tak specyficznej branży, jak nasza. Mnie było bardzo miło, że mogę z nimi pracować i do dziś czuję się szczęśliwy, że przeżyłem tego typu sytuację – był to świetny pomysł i grało nam się razem bardzo dobrze. Właśnie wtedy, gdy zacząłem grać z moimi synami i ich zespołem, złożonym z równie młodych jak oni ludzi, zorientowałem się, że ja zrobiłem w życiu jeden podstawowy błąd: nie pożegnałem się z Budką jakieś 10 lat wcześniej. W 2004 roku miałem 54 lata i mógłbym jeszcze cokolwiek zrobić inaczej – zwłaszcza, że ta ostatnia dekada działalności Budki niczego znaczącego nie przyniosła. Nagraliśmy bodaj dwie płyty, moim zdaniem niezbyt udane, i nic istotnego się nie stało – my po prostu odcinaliśmy już te kupony od tego, co zrobiliśmy wcześniej. Ja się nad tym nie użalam – było minęło, nie ma sensu do tego wracać. Natomiast czas pracy z synami to był świetny okres, bo dopiero wtedy zorientowałem się, jak to jest, gdy się gra z młodymi ludźmi. Jeśli się gra w jakimś zestawieniu osobowym przez bardzo wiele lat, to wszystko zaczyna kostnieć, zaczyna być rutyną. A gdy zaczyna się grać z młodszymi od siebie muzykami, następuje swego rodzaju odświeżenie – jakby wkraczało się do innego świata. Mi ten czas pokazał na pewno, że można się muzyką zajmować w zupełnie inny sposób, niż robiłem to wcześniej.

MATEUSZ: A nagracie jeszcze kiedyś coś wspólnie?

KRZYSZTOF: Myślę, że tak – to byłaby również piękna klamra. Z Piotrkiem zresztą spotykamy się od czasu do czasu na scenie, bo zdarza się, że gdzieś występujemy jednego dnia, więc wykorzystujemy takie okazje do zaśpiewania czegoś razem.

MATEUSZ: A pana najmłodszy syn, też zresztą Krzysztof, idzie w ślady ojca i braci – czy zajmuje się czymś zupełnie innym?

KRZYSZTOF: On obecnie studiuje w szkole aktorskiej w Anglii. Poszedł w troszeczkę inną stronę, ale to nie znaczy, że nie gra i nie śpiewa. Jednak on ma dopiero 22 lata, więc tak naprawdę wszystko dopiero przed nim i nie można przewidywać, jaką ścieżkę kariery obierze – wiemy dobrze, że u młodych ludzi wszystko się zmienia w tym zakresie bardzo szybko.

MATEUSZ: Proszę mi wybaczyć, że zadam to pytanie: w 2005 roku zdecydował się pan na karierę polityczną – do czego to było panu potrzebne?

KRZYSZTOF: Do niczego [śmiech]. Przez 2 lata byłem senatorem, tak zwanym senatorem niezawodowym – czyli nie dostawałem za to pieniędzy, ponieważ nie zawieszałem swojej działalności artystycznej. My normalnie graliśmy i nie było z tym żadnych problemów. To jest tak, że gdy człowiek osiągnie jakiś wiek, to dochodzi do wniosku, iż może oprócz robienia tego, czym zajmuje się na co dzień, jeszcze by się do czegoś może przydał. W polskiej polityce była wtedy taka koncepcja, która dziś wydaje się wręcz nieprawdopodobna – miał powstać POPiS, czyli koalicja Platformy z PiS-em. Oba ugrupowania miały po wyborach stworzyć wspólny rząd, a ponadto wiadomo było, że to z ich kandydatów zostanie wybrany kolejny prezydent. I ta perspektywa – wizja historycznego, wspólnego ruchu – mnie przekonała, żeby wziąć udział w procesie reformowania naszego kraju. Okazało się jednak, że wszystko wyszło tak, jak zawsze – już 2 dni po wyborach było wiadomo, że nic nie będzie z tych wielkich planów, a co dalej się działo, to wiemy wszyscy. Ja nie ukrywam, że mam troszeczkę inne spojrzenie na politykę, niż wielu ludzi – to nie jest tak, że wszyscy uprawiający politykę to są łobuzy, tam jest naprawdę dużo osób, które chcą coś dobrego zrobić i niekoniecznie patrzą tylko na to, żeby sobie napchać do kieszeni. Taki jest stereotyp polityki w Polsce, chyba nie do końca sprawiedliwy, choć z żalem muszę przyznać, że wielu posłów i senatorów robi wszystko, by go podtrzymać. Ale na to już nie ma wpływu. W każdym razie, te 2 lata pozwoliły mi na obserwację tego wszystkiego od środka – to była taka lekcja poglądowa polityki od wewnątrz. Dzięki temu wiem, co jest robione na poważnie, a co nie, co jest prawdziwe, a co jest tylko teatrem dla wyborców – i to na pewno mogę potraktować jako pozytywny skutek bycia senatorem. Natomiast w obecnym klimacie politycznym absolutnie bym się w to nie zaangażował – nie ma takiej opcji! 15 lat temu było to wszystko robione zupełnie inaczej, znacznie spokojniej niż dziś.

MATEUSZ: Wiem, że pan nie lubi komentować bieżącej polityki, ale ponieważ rozmawiamy tuż po wyborach prezydenckich, nie mogę nie spytać – jakie są pańskie odczucia po ostatniej kampanii?

KRZYSZTOF: Cała ta kampania była kompletnym dziwadłem. Tak na dobrą sprawę wybory powinny się były odbyć 10 maja – a to, że się one wtedy nie odbyły, pokazuje tylko, że dla różnych partykularnych interesów można zdemolować demokrację do dechy i wywrócić wszystko do góry nogami. Z jakiego powodu nie odbyły się one wtedy – nie wiadomo. Byłoby dokładnie tak samo, jak to się ostatecznie stało: ci co chcieli głosować korespondencyjnie mogli to zrobić, ci co chcieli pójść – poszli, wszystko się odbywało jak trzeba z zachowaniem rygorów medycznych. Przeżyliśmy 2 miesiące kompletnie niepotrzebnej drugiej kampanii prezydenckiej, po której odczuwam ogromny niesmak, bo doskonale wiem, na czym to wszystko polega. Natomiast ja nie chcę komentować wyników, bo jedynym prawdziwym suwerenem jest naród – naród wybrał tak, a nie inaczej i nie ma sensu nad tym dyskutować. Dla mnie, choć nie jestem fanem postkomunizmu i prezydent Kwaśniewski niekoniecznie był człowiekiem z mojej politycznej bajki, to jednak nigdy nie byłbym w stanie powiedzieć na jego temat nawet 10% świństw, jakie zostały wypowiedziane na temat prezydenta Dudy. I tak jak był pan Kwaśniewski dwukrotnie prezydentem, bo został wybrany przez naród – tak samo będzie nim pan Duda. Jeżeli traktujemy demokrację poważnie, to musimy szanować jej wybory. A jeśli ktoś decyzji podjętych przez naród nie szanuje, to… powinien się nad tym mocno zastanowić [śmiech].

MATEUSZ: Wróćmy do muzyki! Jak już wspominaliśmy, po rozstaniu z Budką grał pan ze swoimi synami, a od kilku lat występuje pan z Zespołem Mistrzów. Jak uformował się ten niezwykły, bo złożony z przedstawicieli różnych gatunków muzycznych, skład?

KRZYSZTOF: Z Jackiem Królikiem my się znamy od bardzo dawna i umawialiśmy się na wspólne granie przynajmniej od 20 lat – było jasne, że w momencie, gdy zakończę współpracę z synami, to wreszcie zacznę z Jackiem działać. Z kolei jeśli chodzi o Czarka Konrada, to kilkukrotnie zdarzyło mi się wystąpić z orkiestrami, w których on pełnił rolę perkusisty – i zawsze było to moim marzeniem, aby tej klasy muzyk ze mną grał. Wiadomym jest, że perkusiści lubią grać z basistami, których znają i w towarzystwie których się dobrze czują – więc w momencie, gdy Czarek się zgodził na moją propozycję współpracy, to poprosiłem go, by zaproponował basistę do naszego nowego zespołu. Wskazał na Roberta Kubiszyna – nie ukrywam, że ja z rynkiem jazzowym miałem wcześniej niewiele do czynienia, więc nie znałem Roberta i dopiero później, gdy zajrzałem w te wszystkie mądre opracowania, to doszedłem do wniosku, iż lepiej nie dało się trafić. Znałem natomiast wcześniej Tomka Kałwaka, który jakiś czas temu nagrał z moimi synami album ku czci zespołu Queen. I tak to właśnie powstało – choć na początku niektórzy moi fani byli przerażeni, pisząc komentarze w stylu „jak to, muzycy jazzowi? Co to będzie…?” [śmiech]. Myślę jednak, że po czasie przekonali się, iż nic się złego nie stało – a wręcz przeciwnie, bo wiele piosenek nabrało zupełnie nowego charakteru. Poza tym, jestem z tych wyborów personalnych bardzo zadowolony również z tego względu, że oprócz tego, iż panowie są wspaniałymi muzykami, to dodatkowo stworzyliśmy razem prawdziwy team – grupę ludzi, którzy się wzajemnie lubią i szanują. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że zdrowie mi pozwoli jeszcze jakiś czas z nimi grać. Dopóki będę na siłach, by pojawiać się na scenie, to będziemy razem występować, bo gra się nam po prostu fantastycznie.

MATEUSZ: Przeglądając setlisty waszych koncertów zauważyłem, że lubicie sięgać po utwory uznawane przez fanów Budki za niszowe – bardzo rzadko znajdując miejsce dla tych piosenek, które stały się przebojami, a już w ogóle omijając największe hity w rodzaju „Takiego tanga” czy „Balu wszystkich świętych”. Z czego to wynika?

KRZYSZTOF: Ja skończyłem z graniem popowych kawałków na zawsze – ponieważ, tak jak wspomniałem wcześniej, ja już nie muszę tego robić i nie jest to mi do niczego potrzebne. Nie ukrywam, że ja szanuję „Takie tango” i „Bal wszystkich świętych” jako piosenki, które przyniosły nam ogromne pieniądze, przynajmniej jak na polskie warunki, dzięki czemu mogłem sobie zapewnić godny byt na wiele lat – ale też z drugiej strony nigdy nie twierdziłem, że jestem fanem tych piosenek, bo nie jestem. W związku z tym, skoro nie muszę ich grać – to ich nie gram [śmiech].

MATEUSZ: A fani na koncertach nie domagają się, by je zagrać?

KRZYSZTOF: Nie! Ja się tego bardzo obawiałem, kiedy zaczynaliśmy grać z Zespołem Mistrzów, ale okazało się, że w ogóle się takie prośby nie zdarzają. Uważam, że to jest mój wielki sukces, iż ludzie przychodząc na moje koncerty i słuchając tego, co ja im proponuję, doszli do wniosku, że ma być właśnie tak, jak jest. Mało tego – te piosenki, o których rozmawiamy, w ogóle by nie pasowały do klimatu tych występów, i ludzie szybko to łapią.

MATEUSZ: Tylko pogratulować, że publiczność tak szanuje pana osobę i repertuar, który jej pan serwuje!

KRZYSZTOF: Myślę, że to również dlatego, iż ja sam bardzo szanuję moich fanów – bo to nie krytycy, którzy raz napiszą coś lepiej, a raz gorzej, ale właśnie publiczność, która przychodzi na koncerty i obserwuje to, co się dzieje na scenie, jest prawdziwą weryfikacją dla każdego artysty. Także to, iż fani zaakceptowali model grania, jaki proponuję wraz z Zespołem Mistrzów, uważam za moje duże osiągnięcie. A naprawdę obawiałem się, że będzie inaczej – pańskie pytanie o tę kwestię absolutnie nie jest bezzasadne! Także jest mi bardzo miło i kłaniam się mej publiczności, bo okazuje się, że ludzie mimo wszystko… mają gust i potrafią słuchać!

MATEUSZ: Pandemia trochę pokrzyżowała wasze plany, także związane z promocją nowej płyty, ale niedawno udało się wam zagrać koncert pod szyldem „Jubileuszowy ro(c)k w sieci”, który odbył się zresztą w lubelskim studiu imienia Budki Suflera. Jak wam się grało w tych nowych realiach – bez publiczności?

KRZYSZTOF: Nie był to tak naprawdę nasz pierwszy taki występ – mamy już za sobą kilka podobnych. Już pod koniec maja nagraliśmy taki koncert, również bez udziału publiczności, dla TVP2. Później zagraliśmy dwa razy w studiu Radia Lublin na potrzeby tegoż radia i lubelskiej telewizji. Również koncerty z serii „Jubileuszowy ro(c)k w sieci” są tak naprawdę dwa – ten drugi będzie emitowany bodaj we wrześniu. Nie ukrywam jednak, że granie bez publiczności nie jest komfortowe – oprócz nas muzyków na sali jest tylko obsługa dźwięku i obsługa świateł, a poza tym gra się do pustych ścian. Ale z drugiej strony, lepiej grać w ten sposób niż wcale. Obejrzałem zresztą ten ostatni materiał i myślę, że fajnie to wyszło. Jest sporo materiału, którego nie gramy na co dzień, a który został wybrany pod kątem tematycznym czy tekstowym. Swoją drogą, mam tę satysfakcję, że w swoim życiu zaśpiewałem bardzo dużo piosenek i przeważająca większość z nich posiada dobre teksty – ale nie ma w sumie co się dziwić, skoro słowa do tych utworów pisali najwybitniejsi tekściarze w Polsce. W każdym razie, póki co musimy się godzić na takie warunki grania koncertów, jakie są aktualnie możliwe, ale mam nadzieję, iż w końcu uda się wrócić do takiego trybu życia, jakie prowadziliśmy przed pandemią. Natomiast uważam, że jeszcze nawet zanim ona się skończy, musi zaistnieć przynajmniej częściowy powrót do normalności i liczę na to, iż nasza branża też zostanie wreszcie odblokowana i będziemy mogli grać!

MATEUSZ: Widziałem, że na pana fanpage’u widnieje już kilka terminów jesiennych koncertów – rozumiem, że liczy pan, iż się one odbędą i nie może się pan już doczekać powrotu na scenę?

KRZYSZTOF: Oczywiście, że tak! To są w większości przeniesione koncerty z wiosny, które miały się odbyć w ramach promocji płyty. Niektóre musieliśmy odwołać, ale część udało się przenieść na jesień. Czekamy na nie z niecierpliwością, ale co z nimi będzie, to tak naprawdę nikt nie wie. Pożyjemy, zobaczymy!

MATEUSZ: Kończąc powoli ten wywiad – czego, poza powrotem do koncertowania i nagraniem kolejnej świetnej płyty, mogę panu życzyć na najbliższe miesiące? Jakie ma pan plany na kolejne pół wieku działalności artystycznej?

KRZYSZTOF: Ja nie mam żadnych planów [śmiech]. A jedynym moim marzeniem jest to, żeby Stwórca dał mi jeszcze trochę siły i zdrowia, zarówno psychicznego, jak i fizycznego, żebym mógł jeszcze trochę pograć z kolegami, bo sprawia mi to ogromną radość. Nawet, jak koledzy grają na koncertach instrumentalne utwory, to stoję obok i się przyglądam, bo granie z takimi muzykami jest niesłychaną przyjemnością. Mam zatem nadzieję, że jeszcze przez chwilę na tym świecie pobędę i trochę jeszcze pogramy w tej wspaniałej atmosferze, jaka towarzyszyła naszym koncertom w ostatnim czasie. I tyle! Cóż więcej ja mogę planować w sytuacji, gdy mam siedemdziesiąt lat?! Gdybym w tym momencie zaczął układać wielkie plany, to by Pan Bóg się uśmiał do łez…

Komentarze: