Matt Dusk: "Moja muzyczna dusza wciąż żyje w latach sześćdziesiątych!"

Matt Dusk: "Moja muzyczna dusza wciąż żyje w latach sześćdziesiątych!"

Zapraszamy do lektury naszego wywiadu z jazzmanem Mattem Duskiem, przeprowadzonym tuż po jego niedawnym występie w Muzycznym Studiu Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej.

Rozmowę przeprowadzili Mateusz M. Godoń i Oliwia Cichocka.

MATEUSZ: Kilka dni temu minęła dokładnie dekada od Twojego pierwszego występu w Polsce – odbył się on 28 listopada 2008 roku na festiwalu Jazz Jamboree w Warszawie. Jak, z perspektywy tych 10 lat, wspominasz tamten dzień?

MATT: Pamiętam, że dopiero co stuknęła mi 30-stka i byliśmy z moją ówczesną partnerką, a obecną żoną Julitą bardzo podekscytowani, że lecimy do Polski po raz pierwszy nie tylko w celach wypoczynkowych, ale również do pracy. Gdy masz 30 lat, wydaje ci się, że właśnie wdrapałeś się na szczyt świata (cholera, pewnie to samo będę mówił o byciu 40-latkiem, gdy stuknie mi 50-tka!) i napawasz się każdym osiągnięciem. Nie inaczej było po przyjeździe do Polski, tym bardziej, że spotkałem się tu z fantastycznym przyjęciem – wszyscy tu o mnie bardzo dbali, trafiło mi się naprawdę świetne towarzystwo! Ale sam koncert z czysto artystycznego punktu widzenia pamiętam z jednego, konkretnego powodu – po wejściu na scenę okazało się, że perkusista siedzi jakieś 3 metry nade mną. „Czy jazz jest tu traktowany jak rock and roll, skoro usadzają perkusistę tak wysoko?” – zastanawiałem się przez cały występ. Mimo tych udziwnień, show było bardzo udane – a po koncercie całą ekipą poszliśmy do nieodległego klubu i muszę się przyznać, że nieźle się wtedy upiłem (śmiech).

MATEUSZ: Od tamtego czasu występowałeś w naszym kraju wielokrotnie – czy mógłbyś podzielić się z nami innymi ciekawymi wspomnieniami?

MATT: Dla niektórych może to zabrzmieć nieco kurtuazyjnie, ale prawda jest taka, że najlepsze wspomnienia z Polski wiążą się z czasem spędzanym z moją rodziną. Krewni mojej żony traktują mnie jak supergwiazdę (śmiech). Ale i tak, kiedy jesteśmy u nich w Olsztynie, staram się brać udział w codziennych czynnościach i pomagam im we wszystkim, włącznie z praniem i gotowaniem. Polskę traktuję naprawdę jak mój drugi dom. Próbuję się nawet nauczyć polskiego, żeby będąc tutaj móc się swobodnie porozumieć ze wszystkimi, ale to naprawdę trudny język!

MATEUSZ: Skoro już zeszło na tematy rodzinne, to może opowiesz nam, jak poznałeś swoją żonę? Polskich czytelników na pewno zainteresuje historia miłości między kanadyjskim jazzmanem a dziewczyną z Olsztyna!

MATT: To było po prostu zrządzenie losu. Pochodzę z Toronto, a Julita właśnie do tego miasta przyleciała na studia i zamieszkała już na stałe. W czasie, gdy ją poznałem, mieszkałem jednak w USA i przylatywałem do Toronto tylko raz na kilka tygodni, by spotykać się z rodzicami. Przy okazji którejś z tych wypraw potrzebowałem wizyty u fryzjera i los sprawił, że trafiłem do salonu prowadzonego właśnie przez Julitę. Od razu wydała mi się bardzo atrakcyjna, a przy tym jej poczucie humoru było równie ciężkie jak moje, więc szybko zaczęliśmy się świetnie dogadywać. Ale nasza relacja rozwijała się bardzo wolno – muszę się przyznać, że Julita nie była nawet dziewczyną w moim typie, bo zawsze myślałem, że moją żoną zostanie typowa amerykańska blondynka (śmiech). Tak to czasem jest: wydaje ci się, że istnieje jeden właściwy wybór, a w rzeczywistości tym najlepszym okazuje się zupełnie inny.

MATEUSZ: Nadciągają święta, więc pozwolę sobie jeszcze zapytać, czy ze względu na to, że wżeniłeś się w polską rodzinę, kultywujesz w domu jakieś polskie tradycje?

MATT: I tak, i nie – bo z jednej strony poprzez Julitę i jej krewnych poznałem wiele nowych dla mnie zwyczajów, z drugiej zaś, nie są one tak do końca polskie. Rodzina mojej żony należy do kościoła prawosławnego, więc obchodzimy co roku podwójne święta: najpierw to „klasyczne” Boże Narodzenie 25 grudnia, a potem jeszcze jedno, na początku stycznia – i tak samo, jeśli chodzi o Nowy Rok! Oczywiście, w Boże Narodzenie mamy zawsze na stole te tradycyjne 12 potraw – a że dostaję to za każdym razem w podwójnej dawce, to nic dziwnego, że co roku o tej porze robię się zawsze dwa razy grubszy, niż normalnie (śmiech).

MATEUSZ: Zdarzyło ci się już współpracować na scenie i w studiu z kilkoma polskimi artystami, choćby z Margaret czy Edytą Górniak. Co możesz nam opowiedzieć o tych kolaboracjach?

MATT: Jako artysta bardzo lubię dzielić scenę z innymi ludźmi, bo to najprostsza droga do tego, by się nauczyć czegoś nowego. Kiedy ktoś inny przejmuje ode mnie mikrofon, mogę choć na chwilę odejść na bok, usiąść, napić się drinka – i przyglądać się, co mój kolega czy koleżanka robi na scenie, a następnie wyciągać z tego wnioski. W Polsce bardzo podoba mi się łatwość w nawiązywaniu takiej scenicznej współpracy, bo w Ameryce Północnej artyści często podchodzą do tej kwestii w bardzo sztywny sposób: „to moje show i nie dzielę się nim z nikim!”. Tu, na szczęście, jest inaczej – polscy muzycy są zwykle bardzo ciekawi nowych doświadczeń. Jeśli zaś chodzi o te dwie artystki, o których wspomniałeś, to mogę powiedzieć, że Margaret urzekła mnie swą osobowością, a Edyta Górniak – swym talentem. Czułem się zawsze, jakbym był krok za nimi, bo obie są bardzo pewne siebie w tym, co robią. Myślę, że wymiana doświadczeń między nami była bardzo owocna – choć mam wrażenie, że to ja od nich nauczyłem się więcej, a nie na odwrót.

OLIWIA: Podczas dzisiejszego występu zapowiedziałeś jedną z piosenek, mówiąc, że będzie ona opowiadać o twoim rodzinnym mieście, Toronto. A jak to jest z popularnością jazzu w Toronto i w ogóle w całej Kanadzie?

MATT: Grono jazzmanów w Kanadzie nie jest duże, więc znamy się chyba wszyscy! Ale jazz jest jednym z języków muzyki – i tak, jak wielu ludzi mówi w więcej niż jednym języku, tak i niemało artystów potrafi wyrazić siebie w kilku językach muzyki. Muzycy, z którymi dziś występowałem, choć grają głównie jazz, często uczestniczą również w popowych koncertach. To kwestia umiejętności. W Kanadzie wielu artystów też płynnie przeskakuje między gatunkami. Różnica jest następująca – jesteś uznawany za muzyka jazzowego, gdy grasz 500 akordów dla 5 osób, a za popowego – gdy grasz 5 akordów dla 500 ludzi… (śmiech).

MATEUSZ: Czy z tej perspektywy możesz powiedzieć, że trudno jest być jazzmanem w XXI wieku?

MATT: Oczywiście, że jest trudno! Jazz nie jest tak popularny dziś, jak był pół wieku temu. Ale każdy ma swój własny styl – ja na przykład nie potrafiłbym być popowym artystą. Próbowałem tego dawno temu, ale kompletnie mi to nie odpowiadało. Tym co kocham, jest jazz – a skoro nie ma już wśród nas Franka Sinatry, to myślę, że nie obraziłby się na pomysł, żebym występował na koncertach, na których to on miał się pojawić (śmiech).

OLIWIA: W przeciwieństwie do wielu wykonawców, posiadasz wykształcenie muzyczne. Czy już od czasów szkolnych byłeś pewien, że chcesz swą przyszłość związać z jazzem?

MATT: Tak. Już jako bardzo młody, bo zaledwie kilkunastoletni chłopak zacząłem stawiać swoje pierwsze kroki w przemyśle muzycznym – i bardzo szybko zakochałem się w muzyce jazzowej. A kiedy artysta zakocha się w konkretnym stylu muzyki, ma wizję swojej osoby – to można powiedzieć, że ma problem, bo niekoniecznie godzi się iść na ustępstwa, których ktoś mógłby od niego czasem wymagać. Kariera jazzmana nie jest zatem najłatwiejszą, jaką mógłby obrać muzyk, ale nie wyobrażam sobie siebie w typowo popowym środowisku, bo się z nim nie identyfikuję.

MATEUSZ: Niedawno premierę miał twój najnowszy studyjny krążek, zatytułowany „JetSetJazz”. Czy mógłbyś nam wyjaśnić znaczenie tego tytułu?

MATT: Z mojego punktu widzenia lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku były bardzo romantyczną epoką. Zawsze zapamiętujemy to, co było najlepsze w danych czasach – a wtedy tym, co było naprawdę wspaniałe, były podróże. Teraz można w miarę łatwo dostać się na każdy kraniec świata, jednak wiąże się to z wieloma niedogodnościami – trzeba płacić za dodatkowy bagaż, nie wolno zbyt wiele wnieść na pokład, a siedzenia potrafią być bardzo niewygodne. A w latach sześćdziesiątych wyglądało to zupełnie inaczej: podróżowanie było może nieco trudniejsze, ale to, co współcześnie nazwalibyśmy klasą ekonomiczną, wtedy było jak dzisiejsza pierwsza klasa. Tamte czasy były zatem, przynajmniej z mojego punktu widzenia, cudowne: podróżowanie wiązało się z luksusem, jazz miał status taki, jak dziś pop, a za króla muzyki uznawany był Frank Sinatra. Ponieważ moja muzyczna dusza wciąż żyje w tamtej erze, na nowym albumie chciałem zabrać słuchacza w podróż w czasie – właśnie do lat sześćdziesiątych, tak innych niż obecne czasy, i tak fajne zarazem! Powiedzmy, że organizujesz imprezę – możesz włączyć ten album, nalać gościom martini i już czujecie się, jakby to nie był rok 2018, tylko jakieś pół wieku wcześniej. Mamy oczywiście tendencję do romantyzowania przeszłości, ale tamte czasy naprawdę miały coś w sobie!

MATEUSZ: Skoro chcesz zabierać swych słuchaczy w podróż – to zdradź nam, jaka byłaby twoja własna wymarzona wyprawa?

MATT: W znaczeniu muzycznym, czy typowo turystycznym?

MATEUSZ: W obu!

MATT: Cóż... nawet dzisiejszy występ tutaj był dla mnie, jako dla artysty, w pewnym stopniu wymarzony. Publiczność bardzo chciała uczestniczyć w tym koncercie – a kiedy grasz dla słuchaczy, którzy cię kochają i ci to okazują, czujesz się naprawdę fantastycznie. A bywa tak, że tylko połowa publiczności (zwykle kobiety!) naprawdę chcą brać udział w moich występach – a druga połowa, która przyszła tylko do towarzystwa, stoi i myśli sobie „kim, kurwa, jest ten koleś?!”. Gdyby cała moja trasa wyglądała tak, jak dzisiejszy wieczór – to byłaby właśnie podróż, o której marzę jako artysta. Nie musiałaby być nawet długa – wystarczyłoby mi to poczucie, że podczas wszystkich koncertów uwaga wszystkich widzów była skupiona na mnie. A jeśli chodzi o podróż czysto wypoczynkową – chciałbym kiedyś dotrzeć na wyspy Polinezji Francuskiej! Wiecie – chatki przy plaży, baseny, delfiny, te sprawy. Prawdziwy raj, nie tak jak Warszawa czy Toronto (śmiech).

MATEUSZ: Chociaż znany jesteś z wielu świetnych coverów, choćby piosenek wspomnianego wcześniej Franka Sinatry, to na „JetSetJazz” skupiłeś się na własnych utworach – tym razem zaledwie trzy bonusowe kawałki są nowymi wersjami jazzowych klasyków. Jaka jest największa różnica między wykonywaniem swoich oryginalnych piosenek a interpretowaniem dzieł innych osób?

MATT: Przyznam szczerze, że nawet przy takiej wspaniałej publiczności, jak ta dzisiejsza, jest czasem ciężko ocenić reakcję ludzi na poszczególne piosenki. Dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy jest komunikacja. Nie lubię chodzić na wielkie imprezy, choć czasami muszę – wolę sobie siąść w małym gronie i pogadać, tak jak z wami dzisiaj. Z koncertami, wbrew pozorom, jest podobnie jak ze zwykłą rozmową. Kiedy prezentujesz widzom nowy utwór, chwilę im zajmuje, zanim zdecydują, czy im się podoba, zapamiętają słowa refrenu i zaczynają je nucić pod nosem. Z kolei kiedy wykonujesz jazzowe standardy, widzisz od razu ich zaangażowanie – ktoś wspomina taniec z ojcem podczas jakiegoś wesela, które odbyło się 30 lat temu, ktoś inny pierwszą randkę. Jednak z czasem, gdy ktoś poznaje lepiej danego artystę, to właśnie jego własne kawałki w większym stopniu zaczynają definiować jego twórczość i osobowość, podczas gdy klasyki mimo wszystko kojarzą się z ich oryginalnym wykonawcą. Na koncertach staram się mimo wszystko dawać po trochu tego i tego, bo najlepiej wypada właśnie taka mieszanka – same nowe kawałki lub same covery nie tworzyłyby równie interesującego zestawu, jak ich mieszanka.

OLIWIA: Dopiero wydałeś nową płytę, więc póki co skupiasz się na jej promocji – ale może zdradzisz nam swoje dalsze plany na najbliższą przyszłość?

MATT: To zależy od tego, gdzie mnie dziś wieczorem zaprosicie (śmiech). A tak serio: jeszcze nie wiem! Przez ostatnie kilka lat niemal co roku wydawałem nowy album. A teraz przeżywam pierwszy od dawna moment, kiedy nie jestem pewien, jak powinien wyglądać mój kolejny projekt. Choć kocham muzykę i występy na scenie, to jednak wiążą się one z wieloma wyzwaniami i wyrzeczeniami – zarówno artystycznymi, jak i finansowymi. Wraz z wiekiem dochodzą nam nowe życiowe zadania, musimy stawać się coraz bardziej odpowiedzialni – gdy pojawiają się dzieci, chcesz spędzać z nimi i resztą rodziny jak najwięcej czasu. Oczywiście, nie da się kompletnie odłożyć na bok muzyki  – tworzę i występuję już od 25 lat i wciąż uważam to za coś wspaniałego, wręcz dar od losu, więc nie potrafiłbym zrobić sobie takiej kompletnej przerwy od nagrywania i koncertowania. Ale na pewno chciałbym mieć więcej takich koncertów, jak ten dzisiejszy – w małych, niemalże intymnych salkach, gdzie byłbym blisko z całą publicznością.

MATEUSZ: Na koniec – masz jakieś ostatnie słowa dla polskich fanów?

MATT: Powiem tak: dziękuję bardzo i kocham cię (Matt powiedział to po polsku – przyp. red.). Słuchanie kogoś, kto śpiewa w obcym języku, wiąże się jednak z pewnym umysłowym wysiłkiem – więc jestem wdzięczny, że chce się wam go podejmować dla mnie, przychodzić na moje koncerty i słuchać, jak kompromituję się w waszym języku, gdy pomiędzy piosenkami próbuję wydukać „dobry wieczór państwu, nazywam się Matt Dusk i cieszę się, że znowu jestem w Polsce”. Jak już mówiłem, staram się nauczyć polskiego od lat, ale jest tak cholernie trudny, że nie wiem, czy kiedykolwiek uda się mi go opanować… (śmiech).

OLIWIA: Dziękujemy za spotkanie!

Komentarze: