Martin van Drunen (Asphyx): "Bez naszych fanów bylibyśmy nikim!"

Martin van Drunen (Asphyx): "Bez naszych fanów bylibyśmy nikim!"

Już w najbliższy weekend w katowickim Spodku odbędzie się kolejna edycja kultowego festiwalu Metalmania! Jedną z gwiazd tej imprezy będzie holenderska legenda death metalu  – zespół Asphyx. Zapraszamy do lektury naszego wywiadu, który jakiś czas temu mieliśmy okazję przeprowadzić z liderem tej formacji  –  Martinem van Drunenem.

Wywiad w imieniu wyspa.fm przeprowadził Mateusz M. Godoń.

MATEUSZ: Z tego co wiem, niedawno rozpoczęliście tegoroczne koncertowanie występem na festiwalu Winter Days of Metal w Słowenii. Jakie masz wrażenia po tej imprezie?

MARTIN: Było absolutnie fantastycznie! To był pierwszy raz, kiedy tam wystąpiliśmy. Wspaniałe było to, że podczas tego festiwalu nie tylko można było zobaczyć wiele metalowych znakomitych metalowych zespołów, ale również spędzić czas na uprawianiu różnych zimowych sportów – na czele ze snowboardem czy kilkoma odmianami narciarstwa. To było coś naprawdę specjalnego – tym bardziej, że pogoda była kapitalna, bo spadło wtedy dobre 40 centymetrów śniegu i można było poszaleć na stokach. To był naprawdę świetny weekend i chyba nie mógłbym sobie wyobrazić lepszego początku koncertowego roku w naszym wykonaniu.

MATEUSZ: Po tej imprezie zrobiliście sobie kilkutygodniową przerwę, po której powrót do koncertowania zaplanowaliście na końcówkę marca. Jednym z pierwszych przystanków na Waszej trasie będzie festiwal Metalmania w Polsce. Czy kiedykolwiek wcześniej, zanim zostaliście zaproszeni do udziału w Metalmanii, miałeś okazję o niej słyszeć?

MARTIN: Jeśli mam być szczery – to nie. Ale prawda jest taka, że w Europie odbywa się rokrocznie tyle festiwali, że nie masz szans znać ich wszystkich. Często jest tak, że nie wiesz nic o danej imprezie, ale kiedy przybywasz na miejsce, okazuje się, że jest świetnie, i jedyne, co jesteś w stanie z siebie wyksztusić, to głośne „WOW!” (śmiech). Mam nadzieję, że w tym przypadku właśnie tak będzie. Inna sprawa, że mamy już za sobą kilka koncertów w Polsce i bardzo lubimy tu przyjeżdżać. Tutejsi fani są naprawdę szaleni – a przy okazji, bardzo gościnni. O organizacji koncertów też nie mogłem nigdy złego słowa powiedzieć. Zawsze z przyjemnością wracam do Polski i nie inaczej będzie i tym razem – już nie mogę się doczekać!

MATEUSZ: A masz może jakieś wyjątkowe wspomnienia z Polski, którymi chciałbyś się podzielić z naszymi czytelnikami?

MARTIN: Był taki koncert w Warszawie, na który postanowiliśmy przyjechać dzień wcześniej, żeby trochę się pokręcić po mieście. Poszliśmy wtedy do restauracji, która serwowała typowo polskie jedzenie. Nie pamiętam, jak nazywała się ta potrawa, którą jadłem, ale jej fantastyczny smak wspominam do dzisiaj (śmiech). Z podobnych względów równie miło wspominam nasz występ w Szczecinie – tamtejsza ekipa przygotowała nam na backstage’u całą masę pysznego jedzenia i w zasadzie nie robiliśmy tam nic innego, tylko jedliśmy i piliśmy (śmiech)! Poza tym, ten koncert odbywał się w małym klubie, co sprawiło, że mieliśmy naprawdę bliski kontakt z publicznością. Po koncercie długo rozdawaliśmy autografy i robiliśmy zdjęcia z naszymi fanami, co było bardzo miłe. To są takie małe rzeczy, które zostają w głowie na lata. Ale chyba najmocniej w pamięci zapadł mi nasz pierwszy koncert w Progresji, jeszcze w starej lokalizacji. Na dobrą sprawę mógł on nie odbyć, bo nasze gitary zaginęły gdzieś na lotnisku i nie mieliśmy na czym grać. Poprosiliśmy wtedy zespoły, które nas supportowały – pamiętam, że jeden z nich nazywał się Trauma, to byli świetni goście! – o pożyczenie nam sprzętu na wypadek, gdyby nie udało nam się odzyskać własnego na czas. Oczywiście, zgodzili się. W dniu koncertu dostaliśmy informację, że nasze gitary się znalazły i będą do odbioru na lotnisku tuż przed 23:00, bo wtedy miał lądować samolot, którym wysłano je do Warszawy. Pojechałem po nie razem z naszym kierowcą – spieszyło nam się tak, że facet dosłownie jechał momentami po chodniku, żeby ominąć sygnalizację świetlną. Boże, cud, że nikt nas wtedy nie złapał! (śmiech). Zgarnęliśmy gitary z lotniska i w momencie, kiedy dotarłem z nimi do klubu, trzeba było już wychodzić na scenę. Dosłownie wbiegłem na nią z case’ami w obu rękach, podpięliśmy szybko gitary do wzmacniaczy i zaczęliśmy grać. Ale to był naprawdę świetny koncert! Ciągle mam flagę, którą dostaliśmy wtedy od fanów – zresztą patrzę na nią teraz, gdy rozmawiamy. To polska flaga, na której namalowane jest logo zespołu – wisi na ścianie w moim pokoju i przypomina mi o tamtym szalonym koncercie w Warszawie!

MATEUSZ: Minął już ponad rok od premiery Waszego ostatniego albumu, „Incoming Death”. Czy pracujecie już nad kolejnym?

MARTIN: Tak, ale jesteśmy jeszcze na naprawdę wczesnym etapie prac nad nim. Mam już w głowie tytuł tego albumu – oczywiście, nie mogę go teraz zdradzić! – a to tak naprawdę jest często najtrudniejsza rzecz, jaką trzeba wymyśleć! Mam też już sporo pomysłów na nowe piosenki i w najbliższym czasie obgadam je z naszym gitarzystą Paulem. Zwykle wygląda to tak, że któryś z nas ma pomysł na utwór, dzielimy się nim i potem ja pracuję nad tekstem, a on nad muzyką. Zobaczymy, jak nam pisanie piosenek pójdzie tym razem! W każdym razie, jesteśmy na bardzo wczesnym etapie procesu twórczego, więc na pewno podczas nadciągających koncertów nie zaprezentujemy jeszcze nic nowego.

MATEUSZ: W trakcie swej kariery byłeś związany z wieloma zespołami poza Asphyxem – choćby Pestilence, Comecon, Hail Of Bullets i kilkoma innymi. Zdarzało Ci się nawet działać jednocześnie w kilku zespołach. Jak znajdowałeś czas i energię na to wszystko?

MARTIN: Comecon był jedynie studyjnym projektem – napisałem kilka piosenek, nagraliśmy je z chłopakami w trakcie kilku sesji w studiu i na tym nasza współpraca się skończyła, więc nie miało to najmniejszego wpływu na moją działalność w ramach innych zespołów. Naprawdę zajęty byłem w okresie, gdy pozostawałem członkiem Hail Of Bullets. Musiałem wtedy godzić działalność w tym zespole z tym, wszystkim, co robiliśmy z chłopakami z Asphyxa, co nie było proste. W pewnym momencie wraz z Alwinem Zuurem, Erikiem Danielsem i Bobem Bagchusem stworzyliśmy jeszcze poboczny projekt Grand Supreme Blood Court i okazało się, że to jednak trochę za wiele na moje siły. To, co robiłem w ramach każdego z tych trzech zespołów, sprawiało mi naprawdę wielką przyjemność, ale kiedy nagrałem trzy albumy w przeciągu jednego roku, poczułem się okropnie wyeksploatowany. Nie byłem w stanie wykrzesać z siebie żadnych nowych pomysłów czy znaleźć inspiracji do stworzenia czegokolwiek. To było tak, jakbym przedawkował muzykę! Doszedłem wtedy do wniosku, że muszę trochę zwolnić. Oczywiście, to jest tak, że jeśli z góry informujesz wszystkich, że masz tyle zajęć, jakoś da się to wszystko pogodzić – ale na pewno nie jest to łatwe.

MATEUSZ: A skąd właściwie czerpiesz inspirację do tworzenia?

MARTIN: Przede wszystkim – bardzo dużo czytam! Czytanie książek jest moją drugą największą, po muzyce oczywiście, życiową pasją. Ale to nie jest tak, że kiedy już przeczytam jakąś książkę, to piszę dokładnie o tym, co tam znalazłem. Gdy zainteresuje mnie jakiś temat, to wgłębiam się w niego poprzez dalsze poszukiwania. I kiedy już dysponuję szerszym spojrzeniem, wybieram najbardziej interesujące wątki, które mogą stać się podstawą dobrego utworu. Poza tym, staram się być na bieżąco z tym, co dzieje się w świecie. Oglądam dużo programów informacyjnych – niekoniecznie CNN, bo mają tam zbyt dużo tych cholernych reklam (śmiech). Lubię za to Al Jazeerę – pomimo iż sama telewizja jest katarska, to większość z dziennikarzy tam pracujących dawniej wchodziła w skład redakcji BBC, więc znają się na swojej robocie i są naprawdę rzetelni. W każdym razie, czasem wpada mi w ucho jakiś news i od razu wiem, że to dobry temat na piosenkę. Zawsze, kiedy przeczytam lub zobaczę coś interesującego, robię sobie notatkę na szybko. Powiedziałbym, że czasem zdarza mi się dosłownie iść ulicą i pomyśleć o czymś interesującym – a słowa piosenki same przychodzą mi wtedy do głowy i gorączkowo rozglądam się wtedy za kawałkiem papieru i długopisem, by szybko je zapisać (śmiech).

MATEUSZ: Skoro jesteś takim zapalonym czytelnikiem – to może zdradzisz nam tytuły swoich ulubionych książek?

MARTIN: Chyba najbardziej lubię trylogię Theodora Plievera o II wojnie światowej, na którą składają się książki „Moskwa”, „Stalingrad” i „Berlin”. To naprawdę mroczna, wręcz ponura seria, jednak wspaniale oddaje klimat czasów wojny i opisuje procesy, które wpływały na jej przebieg. Polecam te książki, bo są naprawdę fascynujące! Lubię też twórczość duńskiego pisarza Jana Cremera, który mieszka dość niedaleko ode mnie. Napisał coś w rodzaju pamiętnika, który też częściowo zahacza o czasy II wojny światowej. Sam był wtedy małym dzieckiem – a jednak fantastycznie potrafił oddać jej klimat. Mógłbym o książkach opowiadać godzinami, bo pochłaniam ich kilkadziesiąt rocznie, ale to właśnie książki Plievera i Cremera cenię najbardziej.

MATEUSZ: Właśnie mija 30 lat, odkąd ukazała się pierwsza płyta, na której udzielałeś się wokalnie – debiut Pestilence zatytułowany „Malleus Maleficarum”. Co sprawia, że po tylu latach w tym biznesie wciąż masz ochotę do tego, by dalej tworzyć i koncertować?

MARTIN: Odpowiedź jest prosta: to pasja do metalu, którą niezmiennie noszę w sercu! Muzyka ciągle sprawia mi taką przyjemność, jak 3 dekady wstecz. Myślę, że bez tego nie widziałbym sensu, by dalej występować. Jeśli artysta przestaje lubić to, co robi – to znak, że czas powiedzieć „stop”. Ale ani ja, ani żaden inny z członków Asphyxa nie mamy takich myśli. Pasja i miłość do muzyki, jaką ma każdy z nas, sprawia, że wciąż mamy chęć to ciągnąć. Miłość do metalu i każdy kolejny koncert nieustannie napędzają nas do dalszego działania. Każdy wieczór jest inny, poznajesz ciągle nowych ludzi, jest mnóstwo świetnej zabawy – czegóż chcieć więcej?

MATEUSZ: A jak, z perspektywy osoby o takim stażu na deathmetalowej scenie, oceniasz jej obecny stan?

MARTIN: Szczerze mówiąc, jest całkiem nieźle! Jeszcze jakieś dziesięć lat temu było tragicznie, scena była niemalże martwa – ale potem pojawiła się istna fala młodych kapel, które pomogły ją uzdrowić i grają fantastyczny, oldschoolowy death metal. Ci ludzie naprawdę rozumieją, o co w death metalu chodzi! Pochodzą dosłownie zewsząd – są interesujące zespoły z Niemiec, ze Skandynawii, a nawet z Malezji. Można więc powiedzieć, że death metal odradza się na całym świecie! Oczywiście nie wszystko to, co grają, jest jakieś mocno odkrywcze – ale najważniejsze, że wychodzą na scenę z odpowiednim nastawieniem do tej muzyki i potrafią nim zarazić publiczność. Mam zwykle bardzo pozytywne wrażenia po zobaczeniu występów tych dzieciaków. Czasami spotykam się z nimi po koncertach – szczególnie wtedy, gdy grają jako nasz support – i choć początkowo wielu z nich podchodzi do mnie z dość dużym dystansem i bojaźliwym „o rany, to Martin!” na wstępie, zawsze mówię im, żeby wyluzowali i po prostu wypili razem ze mną zasłużone piwo. Naprawdę dają radę i cieszę się, że w świecie death metalu znów zaczęło się dziać coś pozytywnego – przede wszystkim widzę, że oni się starają mocno wspierać siebie nawzajem. Był taki okres, że wszyscy po prostu walczyli między sobą, pojawiały się jakieś dziwne wyścigi w stylu „kto napisze najbardziej deathmetalowy riff?” – a przecież nie o to w death metalu chodzi! To nie jest muzyka, którą się tworzy dla samych muzyków, ale dla słuchaczy – prawdziwych metalheadów! Nigdy nie lubiłem tej rywalizacji – zresztą nie podobają mi się te wszystkie utwory stworzone tylko dla technicznych popisów. Nie znajduję w ich słuchaniu najmniejszej przyjemności. Całe szczęście, że te młode zespoły wróciły do starego, dobrego stylu. To naprawdę wielka ulga!

MATEUSZ: A jak w tym wszystkim widzisz przyszłość swojej własnej kapeli? Czego można się spodziewać po Asphyxie w najbliższych latach?

MARTIN: Myślę, że dokładnie tego, co robiliśmy do tej pory – dołożenia wszelkich starań, by skomponować i nagrać jeszcze przynajmniej kilka porządnych albumów, które nie rozczarują naszych fanów, a także grania porywających tłumy koncertów i czerpania z tego wszystkiego jak największej przyjemności. Może to brzmieć trochę, jakbym prawił jakieś komunały – jednak myślę, że właśnie do tego sprowadza się granie jakiejkolwiek muzyki i każdemu zespołowi chodzi o to, by robić to wszystko najlepiej, jak tylko się da. Byle do przodu – jak najdłużej tylko się będzie dało, bo niestety nie młodniejemy (śmiech).

MATEUSZ: Nikt z nas nie młodnieje, niestety! Na koniec tej rozmowy – czy mógłbym Cię prosić o kilka słów do fanów, którzy przyjdą obejrzeć Wasz występ podczas Metalmanii?

MARTIN: Jasne! Przede wszystkim, chciałbym podziękować naszym polskim fanom za to, że zawsze tak tłumnie przychodzą na nasze koncerty. Polacy są jedną z najlepszych publiczności na świecie i każdemu zespołowi życzyłbym takich fanów na koncertach. Mam nadzieję, że zobaczymy się wszyscy na Metalmanii – wiem, że mamy w planach także Meet & Greet, więc zapraszam serdecznie nie tylko na sam koncert, ale też na spotkanie z nami. Nikomu nie odmówimy pogawędki, autografu czy zdjęcia – staramy się być zawsze lojalni wobec naszych fanów, bo prawda jest taka, że bez nich bylibyśmy nikim! Do zobaczenia w Katowicach!

Komentarze: