Wojciech Hoffmann (Turbo): "Nigdy nikt mi nie mówił, co mam robić i jak mam robić"

Wojciech Hoffmann (Turbo): "Nigdy nikt mi nie mówił, co mam robić i jak mam robić"

Zapraszamy do lektury naszego wywiadu z liderem zespołu Turbo, Wojciechem Hoffmannem.

Rozmowę przeprowadził Sebastian Griszek.

Pozwolę sobie rozpocząć naszą rozmowę od pytania o... marzenia. W pewnym wywiadzie sprzed dziesięciu lat powiedziałeś, że Twoim marzeniem jest grać z kapelą w normalnych warunkach, nagrać płytę na uczciwych warunkach i zarobić z tego tytułu uczciwe pieniądze. Czy to marzenie się spełniło?

Marzenie ściętej głowy. Myślę, że w tym kraju jest to nie możliwe. Cały czas te marzenia są aktualne i tak będzie do mojej śmierci. Być może na świecie też są podobne warunki. Bo z tego co wiem, zespoły grają w bardzo rożnych salach, klubach. Myślałem, że to inaczej wygląda na zachodzie, ale okazało się, że wcale nie. Te zachodnie kluby nieraz wyglądają gorzej od naszych, krajowych klubów, w sensie zaplecza, czy garderoby. Byłem na zachodzie w kilku miejscach, więc oczywiście nie mogę się wypowiadać o wszystkich klubach. Poza tym, jak jesteś zespołem z Mandżurii tak jak my, nie jesteś znany i jedziesz tam, to tak samo grasz w średnich albo kiepskich klubach, natomiast gwiazdy grają chyba w lepszych klubach. Myślę jednak, że najważniejsze jest wejście na scenę i przeżywanie koncertu. Oczywiście warunki, w których się występuje są ważne, bo dają komfort psychiczny. Jednakże, jeżeli tego nie ma, a na koncert przychodzą ludzie, to trzeba schować do kieszeni te wyobrażenia i zagrać najlepiej, jak to jest możliwe. Jeżeli chodzi o sprawę pieniędzy, to powiem krótko. Mogłoby być lepiej, ale i tak nie ma na co narzekać, porównując inne zawody. A my mamy jeszcze jedną wręcz nieocenioną rzecz. Robimy to, co kochamy i wtedy kasa jest oczywiście ważna, ale najważniejsza jest radość z tego, co robimy. Czyż nie pięknie? Nie dość, że pracujemy z miłością do swoich instrumentów i muzyki, podróżujemy, zwiedzamy to jeszcze nam za to płacą... Oczywiście, nie da się w tym kraju zarobić tyle, co gwiazdy po tamtej stronie. Na szczęście, ja swoje życie pokierowałem tak, że stoję zawsze metr do tyłu od tego wszystkiego. Mam dystans. Dlatego nie zwariowałem, nie zapiłem się, nie zaćpałem i potrafię poradzić sobie w każdych warunkach, nawet gdyby one były dramatyczne. A poza tym, mimo wszystko uważam się za szczęściarza, który przeżył przepiękne, wręcz cudowne chwile w latach 80-tych, w latach beznadziejnych zwłaszcza dla młodych ludzi i dla nas też. Wspominam tamte czasy bardzo dobrze za sprawą młodości. Na szczęście, mamy rok 2018, a ja odczuwam wszystko odkładnie tak, jak w osiemdziesiątym roku. Mając 63 lata, czuję się jakbym miał 25 lat. I to jest największe szczęście, jakie może człowieka spotkać. Pomijam już wszystkie inne sprawy. Pieniądze w tym wieku to jest jakaś drugorzędna sprawa. Nigdy nie miałem ich za dużo. Zdaje sobie sprawę, jak żyje w tym kraju przeciętny Kowalski. Niektórzy maja lepiej, niektórzy mają gorzej, ale ja zawsze miałem jedną rzecz i zawsze już tak będzie. Zawsze byłem wolny. Byłem totalnie wolny. Nigdy nikt mi nic nie narzucał, nigdy nikt mi nie mówił, co mam robić i jak mam robić. A gdyby ktoś mi coś kazał, to ja zawsze miałem na to środkowy palec i nie było takiej opcji, żebym się zgadzał na to, na co nie chciałem. Oczywiście były kompromisy w życiu. Bo trzeba w życiu czasami iść na kompromis.

Druga płyta Turbo, "Smak Ciszy", została zadedykowana grupie Iron Maiden. Czy to właśnie ten zespół był wtedy dla was inspiracja?

Jeszcze przed nagraniem pierwszej płyty "Dorosłe Dzieci" dołączył do Turbo Piotr Przybylski, który objął stanowisko basisty po Heniu Tomczaku i przyniósł dwie pierwsze płyty Iron Maiden. Dla mnie druga płyta tej grupy "Killers" jest rewelacyjna. Jest to płyta, która ma niewyobrażalny potencjał energetyczny, harmoniczny i wszystko tam się zgadza. Tak, inspirowaliśmy się wtedy tą muzyką.

A Ciebie co inspirowało, żeby w ogóle sięgnąć za gitarę?

Beatlesi, Rolling Stones i Czerwone Gitary. Byłem świadkiem narodzin polskiego Big Beatu. To był 1962 rok, mój ojciec prowadził dom kultury w Gostyniu i przyjeżdżały tam te wszystkie big beatowe zespoły, które w tamtych czasach robiły huraganowe wręcz kariery. Jako siedmiolatek chodziłem na te koncerty do tego Domu Kultury i obserwowałem to, co się tam na tej scenie działo. Do dziś pamiętam składy tych zespołów, pamiętam jakie mieli stroje. Miałem dziesiątki autografów od tych ludzi. Notabene, po wielu, wielu latach poznałem wielu z nich osobiście, już jako muzyk. Gdy zobaczyłem tą scenę, te światła, te instrumenty w wieku siedmiu lat, od razu wiedziałem, co będę w życiu robił. Wtedy postanowiłem, że też kiedyś będę na scenie i nic poza tym kompletnie mnie nie interesowało. No może jeszcze chciałem zostać aktorem. Tak jak już wspomniałem, mój ojciec prowadził dom kultury, teatry, grałem również w teatrach przy okazji rożnych rocznic państwowych. Chciałem też zostać kolejarzem, jestem z zamiłowania modelarzem kolejowym. Niemniej jednak miłość do muzyki była silniejsza i całe życie temu podporządkowałem.

Jakie to jest uczucie stać się członkiem zespołu, którego fanem byłeś jako dziecko? Mówię oczywiście o Czerwonych Gitarach.

To było cudowne. Czerwone Gitary to była moja wielka miłość. Miałem wtedy marzenie, aby grać kiedyś w Czerwonych Gitarach, a drugim marzeniem było grać w Deep Purple. W Czerwonych Gitarach grałem, w Purplach to się pewnie nigdy nie stanie. Aczkolwiek mogę powiedzieć, że gdyby nie jeden facet, to niewykluczone, że to drugie marzenie też by się udało spełnić. Klenczonowe zagrywki miałem w małym palcu, tak samo Blackmora i też starałem się grać jak Richie Blackmore.

Turbo swego czasu nagrało anglojęzyczną płytę "Last Warrior" wydaną przez Noise Records. Czy była szansa na zrobienie kariery za granicą?

Tak, była taka szansa. Graliśmy trasę z zespołem Kreator. Pamiętam, że pojechaliśmy do Budapesztu na próbę i dostaliśmy na mikserze dwa kanały, wtedy się wkurwiłem na maksa i mówię: "o nie, albo dostaniemy tyle, ile trzeba, albo nie gramy". Jakoś udało się wtedy załatwić, że dostaliśmy więcej tych kanałów i zagraliśmy koncert. Jak Kreator zobaczył, jak gramy to po koncercie dostaliśmy do dyspozycji cały back line. Po ostatnim koncercie na trasie Mille powiedział, że jak by wiedzieli wcześniej o naszym istnieniu, to by nas zabrali na trasę po Stanach Zjednoczonych. Bylibyśmy wtedy pierwszym zespołem z Polski, który być może zrobiłby karierę w USA. Mieliśmy bardzo mocny skład i na pewno dalibyśmy radę. Mogliśmy też zagrać ze Slayerem w Hamburgu, ale nie dostaliśmy paszportów.

Stworzyłeś też projekt pod nazwą The Klenczon Experience, z którym grasz piosenki Klenczona.  Na koncerty te przychodzi inna publiczność, niż na koncerty Twojej macierzystej kapeli. Publiczność, która inaczej reaguje, mniej żywiołowo. Jak się odnajdujesz w tych dwóch światach scenicznych?

Jest cudowna zabawa. Ostatnio skończyliśmy zgrywanie jednego z koncertów. Mogę powiedzieć, że brzmimy znakomicie, jak Czerwone Gitary w 1965 roku. Mamy w składzie świetnego gitarzystę Dominika Pszkita, który pomimo swego młodego wieku gra lepiej te rzeczy, niż ja. Chcemy wydać płytę z tego koncertu.

Zespół Turbo w swojej bogatej karierze miał wzloty i upadki. Jednym z tych przykrych momentów było na pewno odejście waszego wieloletniego wokalisty Grzegorza Kupczyka. Czy nie miałeś wtedy chwili zwątpienia?

Oczywiście, że tak. Byłem wtedy zdecydowany aby rozwiązać zespół. Bogusz namówił mnie, żeby tego nie robić. Nie było nas przecież przez jakiś czas w latach dziewięćdziesiątych, a przyszło nowe pokolenie, które nie zna nas z twarzy więc pomyślałem sobie, że może to jest jakaś szansa. Daliśmy ogłoszenie, że szukamy wokalisty i zgłosiło się aż 15 osób. Tomek był ostatni, który się pojawił, jego przesłuchaliśmy jako pierwszego i od razu z Boguszem wiedzieliśmy że to jest on i nikt inny.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że okres po nagraniu debiutanckiego albumu Turbo nazywasz okresem błędów i wypaczeń. Czemu ten okres, w którym przecież zespół Turbo odniósł sukces, uważasz za nieudany?

Sukces polegał na tym, że w radiu puszczali tylko "Dorosłe Dzieci", a myśmy chcieli, żeby też inne piosenki puszczali, np. "Szalony Ikar", "Przegadane Dni" albo "Mówili Kiedyś" czy parę innych jeszcze fajnych piosenek. Rozgłośnie radiowe były zainteresowane tylko "Dorosłymi Dziećmi", a ponieważ chcieliśmy, aby nasze piosenki były w radiu puszczane, postanowiliśmy zmienić profil kapeli na mniej agresywny. I to był nasz największy błąd. Ścięliśmy włosy, ubraliśmy się w kolorowe szmatki i zaczęliśmy grać jak Lady Pank. Z całym szacunkiem dla tej wspaniałej kapeli i takiej muzyki, ale my powinniśmy grać to, co graliśmy, a nie poddawać się. Ale otrzeźwienie przyszło szybko, na szczęście! Nagraliśmy "Smak Ciszy", a potem "Kawalerię Szatana".

Płytą najbardziej cenioną przez fanów jest właśnie "Kawaleria Szatana". A którą z płyt Turbo Ty najbardziej sobie cenisz?

Najmniej lubię "Epidemię". To jest bardzo dobra płyta, ale to nie jest płyta Turbo. To jest płyta, którą powinien nagrać Wilczy Pająk. "Dead End" i "One Way" to też jest inna bajka i nie powinno się ich wpisywać w historie grupy Turbo. Największym sentymentem darzę jednak "Kawalerię Szatana", a po tych wszystkich latach to też "Strażnika Światła". Ale mimo wszystko myślę, że ta najlepsza płyta jest jeszcze przed nami.

Są już plany na nową płytę Turbo?

Mamy już dziewięć utworów. Myślę, że to będzie fajna płyta, że się ludziom spodoba. Jest prosta, a zarazem mocna. Nie ma jak na razie żadnej ballady.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dzięki.

***

korekta: Mateusz M. Godoń

Komentarze: