Michael Schenker: "Muzyka metalowa jest płótnem, na którym maluję obrazy za pomocą gitary"

Michael Schenker: "Muzyka metalowa jest płótnem, na którym maluję obrazy za pomocą gitary"

Michael Schenker jest postacią, której nie trzeba przedstawiać. Grał i nagrywał z legendarnymi zespołami, na czele ze Scorpions i UFO oraz z własnymi projektami, takimi jak Michael Schenker Group i Temple Of Rock. Jego wyjątkowy styl gry na gitarze przez dziesięciolecia inspirował kolejne pokolenia muzyków – jako o swoim gitarowym guru mówią o nim choćby takie postacie, jak Kirk Hammett, James Hetfield, Dave Mustaine, Slash czy Alex Skolnick.  

Obecnie wraz z ekipą, którą zgromadził pod szyldem Michael Schenker Fest, przygotowuje się do wydania swojej nowej płyty. Album pod tytułem „Resurrection” na półki sklepów ma trafić już na początku marca. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia spotkaliśmy się więc z Michaelem, by porozmawiać o nadchodzącej płycie, a także powspominać jego bogatą karierę. Michael okazał się bardzo oryginalnym rozmówcą – wystarczyło mu zarzucić jakiś temat, a on z radością otwierał się przed nami, niejednokrotnie dość mocno odpływając od głównego wątku. Jego opowieści były jednak tak ciekawe, że nie mieliśmy serca, by mu przerywać. Zapraszamy więc do lektury zapisu tego pasjonującego wywiadu, w którym Michael wspomina swoje muzyczne początki, wyjaśnia czemu nie został członkiem The Rolling Stones i Aerosmith, a także dlaczego nie rozmawia ze swym bratem Rudolfem. 

Rozmowę w imieniu wyspa.fm przeprowadzili Mateusz M. Godoń i Oliwia Cichocka.

MATEUSZ: Spotykamy się z okazji nadciągającej premiery Twojego nowego albumu, zatytułowanego „Resurrection”, czyli „zmartwychwstanie”. Ale przecież Ty jesteś ciągle aktywny na scenie, nigdy nie przeszedłeś na żadną emeryturę – więc o jakie zmartwychwstanie tutaj chodzi?

MICHAEL: Wręcz przeciwnie, bo tak naprawdę w pewnym momencie trochę się z tej sceny wycofałem! Widzisz, moje życie można podzielić na trzy etapy. Pierwszy to okres mojego rozwoju, podczas którego – nie do końca zdając sobie z tego sprawę – stworzyłem albumy, które można nazwać moim wkładem w rozwój świata muzyki, gdyż to między innymi na nich wychowywały się kolejne pokolenia gitarzystów. W pewnym momencie, gdy miałem 23 lata, dotarło jednak do mnie, że zdążyłem już zasmakować sławy i sukcesu w dawkach, o jakich wielu muzyków może jedynie pomarzyć. Uznałem wtedy, że wystarczy mi już tego wszystkiego i wolałbym raczej skupić się na rozwoju własnych umiejętności i trochę poeksperymentować z muzyką. Pojechałem ze Scorpionsami do USA, pomagając im promować płytę „Lovedrive”, a potem się z nimi pożegnałem. To był początek drugiego etapu mojego życia. Zacząłem się powoli wycofywać ze świecznika – nadal nagrywałem sporo muzyki, ale coraz mocniej z nią eksperymentowałem, przez co stała się ona dość niszowa. W pewnym momencie, w 1992 roku, przeniosłem się do Arizony i praktycznie zniknąłem z życia publicznego – co trwało aż do 2005 roku. W tym czasie od czasu do czasu nagrywałem jakieś albumy i grywałem koncerty, jednak nie udzielałem żadnych wywiadów i długimi miesiącami w ogóle unikałem kontaktów z ludźmi. W żartach nazywam czasem ten okres „straconymi latami Michaela Schenkera” (śmiech). W rzeczywistości jednak był to prawdopodobnie najbardziej wartościowy czas w moim życiu, gdyż miałem wtedy możliwość nie tylko na wszelkie eksperymenty z muzyką, jakie tylko przyszły mi do głowy, ale również na zgłębianie mojej własnej osobowości i natury świata. Później poczułem jednak, że czas wracać do świata. W 2008 roku ni stąd, ni zowąd zapragnąłem znowu być na scenie. Przez całe życie przed wyjściem na scenę łapała mnie straszna trema – a nagle poczułem, że naprawdę chcę występować! Uznałem to za znak, że czas zamknąć tamten „skryty” okres w życiu – i tak właśnie rozpoczął się trzeci etap mojego życia, czas świętowania, który trwa do dzisiaj.

OLIWIA: Możesz nam opowiedzieć, czym właściwie jest Michael Schenker Fest i czym różni się od Twoich poprzednich zespołów – choćby Michael Shenker Group czy nowszego Temple Of Rock?

MICHAEL: Po tym, jak zdecydowałem się wyjść z cienia, długo przygotowywałem się do właściwego powrotu. Zacząłem od projektu Temple Of Rock, który wypadł naprawdę świetnie, ale czułem, że chcę zrobić coś jeszcze większego. W pewnym momencie wpadł mi do głowy pomysł, by zebrać w ramach jednego projektu tych wszystkich muzyków, z którymi pracowałem na przestrzeni lat. Ponieważ, jak mówiłem, to dla mnie czas świętowania, nazwa Michael Schenker Fest wydawała mi się odpowiednia. To wszystko się stopniowo rozwijało. Zacząłem od skompletowania składu zespołu. Przede wszystkim, pragnąłem, by wzięli w tym udział wspaniali wokaliści, którzy przez dziesięciolecia wykonywali moje utwory. Klaus Meine i Phil Mogg byli zbyt zajęci, by się w to zaangażować, ale na szczęście Graham Bonnet, Robin McAuley i Gary Barden od razu zgodzili się dołączyć do zespołu. Potem ściągnąłem jeszcze basistę Chrisa Glena, perkusistę Teda McKennę  i klawiszowca Steve’a Manna. Wszyscy w różnych konfiguracjach grali ze sobą razem w przeszłości, ale nikt nie wierzył, że uda mi się zebrać taki skład teraz. A jednak się udało, czym zaskoczyliśmy cały świat! Zaczęliśmy od występu na festiwalu Sweden Rock, który poszedł nam świetnie. Potem dostaliśmy propozycję zagrania na japońskim festiwalu Loud Park, który odbywa się w ogromnej hali na prawie 40 tysięcy osób. Świetne miejsce, ale kiedy usłyszałem, że dzień wcześniej headlinerem będą Scorpionsi, musiałem odmówić (śmiech). Zgłosił się za to inny promotor z Japonii, który chciał, żebyśmy zagrali tam trzy inne koncerty. Zgodziłem się. Od razu przyszedł mi do głowy plan nagrania DVD, tym bardziej, że można to było zrobić w tak fantastycznym miejscu, jakim jest tokijska hala Budokan. Sam zainwestowałem w ekipę kamerzystów i techników, bo czułem, że nam się to zwróci. I rzeczywiście, występ poszedł świetnie, a po zmiksowaniu tego materiału w studiu Michaela Vossa wydaliśmy go na DVD. Zamiast oglądać nagrania z telefonów na YouTube w marnej jakości, ludzie mogli zobaczyć porządnie zmontowany materiał z naszego koncertu i mogli się przekonać, jaki mamy ogromny potencjał. Odezwało się do mnie kilka wytwórni nagraniowych, które chciały, byśmy nagrali studyjny album. Wśród nich była firma Nuclear Blast, która zaproponowała nam naprawdę dobre warunki. Poza tym to wytwórnia o świetnej reputacji, i to niemiecka – a przecież ja jestem Niemcem, i mój manager również. Na początku nie byłem jednak przekonany, czy to dobry wybór. Ale kiedy mój manager i Michael Voss zaczęli mnie mocniej namawiać, uznałem, że powinienem się zgodzić. Ten projekt zasługiwał na to, by zajęła się nim naprawdę duża firma – a taką jest przecież Nuclear Blast. I tak właśnie trafiliśmy do nich. W międzyczasie Doogie White zaczął do mnie wydzwaniać z pytaniem, kiedy w końcu zrobimy coś w ramach Temple Of Rock. Czułem jednak, że lepiej na jakiś czas zawiesić ten projekt. W zamian zaproponowałem Doogiemu, by zamiast tego dołączył do Michael Schenker Fest, w ramach którego mógłby wykonywać swoje piosenki, napisane dla Temple Of Rock. Powiedziałem mu, że nie musiałby śpiewać piosenek Grahama, Robina i Gary’ego – bo oni też w tym biorą udział. Zgodził się. Wkrótce potem zaczęliśmy pracę nad krążkiem. Początkowo miałem w planie nadać temu albumowi tytuł „Michael Schenker Fest In The Studio”. Wydawał mi się bardzo zabawny! Wyobrażałem sobie wielką ucztę przy ogromnym stole pełnym jedzenia, piwa i wina i z pięknymi kobietami uwijającymi się wokół – a wszystko to miałoby się dziać w studiu nagraniowym (śmiech). Ale nagle Doogie wyskoczył z tekstem do kawałka „Take Me To The Church”, i zrobił na mnie takie wrażenie, że jedynym, co byłem w stanie z siebie wtedy wyksztusić, było „wow!”. Potem Michael Voss napisał słowa do piosenki „The Last Supper”, a jednocześnie dostałem w swe ręce pierwszy projekt okładki, gdzie zamiast tego całego jedzenia i drinków, o jakich myślałem początkowo, na stole pojawiła się moja gitara. Wyglądało to trochę jak obraz „Ostatnia wieczerza” Leonarda da Vinci – ze mną w miejscu przeznaczonym dla Jezusa. Pomyślałem wtedy, że być może tytuł „Michael Schenker Fest In The Studio” jednak nie całkiem pasuje do tej płyty, skoro pojawia się przy niej tyle biblijnych motywów. Przyszło mi wtedy do głowy, że mój muzyczny powrót po latach ukrywania się jest takim swoistym zmartwychwstaniem – i dlatego album ostatecznie został zatytułowany „Resurrection”. A ponieważ do tamtego momentu nie miałem tytułu dla jedynego instrumentalnego utworu, który miał się znaleźć na płycie, dla dopełnienia tego biblijnego obrazu nazwałem go „Salvation”.

MATEUSZ: W Michael Schenker Fest zgromadziłeś dość liczny skład – w zespole, włącznie z Tobą, znalazło się miejsce dla ośmiu muzyków, z czego aż czterej to wokaliści! Czy trudno jest nagrać spójną płytę, musząc podzielić obowiązki między tak wiele osób?

MICHAEL: Raczej nie. Wszystko sprowadza się do tego, czy posiadasz wizję tego, co chcesz zrobić. Kiedy w początkach lat osiemdziesiątych założyłem Michael Schenker Group, miałem w głowie jasny obraz tego, jak ten projekt ma wyglądać. Odkąd miałem 17 lat, w zasadzie nie słucham muzyki i dzięki temu nikogo nie kopiuję. Moim marzeniem było zawsze to, by nigdy nie kopiować żadnych trendów ani nie uprawiać swoistego recyklingu motywów, które dawno temu ktoś gdzieś stworzył. Chciałem nagrywać wyłącznie coś, co w całości byłoby wytworem mojego własnego umysłu. Głowa każdego z nas kryje odmienny, wyjątkowy świat pełen barw – wychodzę więc z założenia, że kiedy tworzę muzykę, chcę pokazać innym moje własne, wewnętrzne uniwersum pełne nieznanych barw, nieskażonych przez wytwory innych osób. I to właśnie kocham robić najbardziej! Muzyka metalowa jest płótnem, na którym maluję obrazy za pomocą gitary, obnażając przy tym najgłębsze zakamarki swej duszy. Jednak zawsze staram się z góry wiedzieć, co właściwie chcę zrobić. Jestem architektem budującym muzyczne domy! Kiedy tworzę nowe utwory, doprowadzam je do takiego stanu, który można porównać do gotowego projektu budowli. Można na jego podstawię od razu rozpoczynać budowę, ale ja wolę pozwolić innym muzykom jeszcze rzucić na to okiem, by mogli dołożyć jakąś cegiełkę od siebie. W MSG miałem zawsze wokół siebie takie osobowości, które potrafiły dorzucić do piosenki coś naprawdę wartościowego: Ted MacKenna nadawał właściwy rytm swym dudnieniem na perkusji, Chris Glen ze swym basem sprawiał, że utwór nabierał solidności, a Steve Mann na klawiszach sklejał wszystko w jedną całość. I dopiero w takim kształcie piosenka trafiała do wokalisty, który dzięki temu wiedział, do czego w danym utworze dążymy. Podobnie działamy teraz w ramach Michael Schenker Fest, z tą różnicą, że mamy czterech wokalistów, którzy muszą się jakoś podzielić piosenkami. Gdy pisałem numery na ten album, nie byłem pewien, komu do zaśpiewania chciałbym dać jaki utwór. Żartowałem z Michaelem Vossem, wraz z którym produkowałem ten album, że powinniśmy wysłać pełny zestaw numerów każdemu z wokalistów i zobaczyć, kto co wybierze – może byłyby jakieś kłótnie, a może po prostu udałoby się im jakoś między sobą dogadać i wybrać to, czego nie wzięliby pozostali. Nie chciałem sztywnego podziału, wedle którego na każdego z nich przypadałyby po trzy utwory. Chciałem tylko, żeby na płycie znalazły się ze dwa albo trzy kawałki, w których wszyscy zaśpiewaliby razem. Pierwszym z takich numerów okazał się już drugi utwór, do którego stworzyłem melodię. Michael Voss wymyślił do niego tekst w zaledwie jedną noc – byłem naprawdę zachwycony tym, co napisał! Był to utwór „Warrior”, z którego jestem naprawdę dumny. Ucieszyło mnie, że udało nam się go nagrać na tak wczesnym etapie tworzenia płyty, gdyż pokazał on potencjał tkwiący w całym tym projekcie. Nawet bez nagrania video, ludzie z wytwórni, którzy mieli okazję odsłuchać ten utwór tuż po jego ukończeniu byli w stanie rozpoznać, który z wokalistów śpiewa jaki fragment. To pokazało, że zebranie ich wszystkich razem naprawdę ma sens, gdyż każdy z nich wnosi do zespołu coś unikatowego. Podobny zabieg, jak w piosence „Warrior”, zastosowaliśmy również w kawałku „The Last Supper”. Z kolei w innych kawałkach trochę żonglujemy konfiguracją wokali – czasem śpiewa dwóch, a pozostali robią chórki. Nawet ja w kilku utworach dołączam do chórków! Miałem naprawdę świetną zabawę przy nagrywaniu tej płyty – wyszedł nam krążek tak bardzo wielobarwny i niezwykły, jak mało który w historii!

OLIWIA: Widziałam, że na liście muzyków, którzy gościnnie pojawiają się na tym albumie, znalazł się Kirk Hammett. Jak przekonałeś go do wzięcia udziału w tym projekcie?

MICHAEL: Swego czasu pomieszkiwałem z Peterem Menschem – managerem AC/DC, Def Leppard czy Metalliki. Kiedy byłem w trasie z Leppardami, Peter wspominał wielokrotnie, że Kirk opowiada o mnie jako swoim „świętym Mikołaju” (śmiech). Byłem dla niego jedną z inspiracji do sięgnięcia po gitarę. Kiedy umieścił jeden z moich utworów w wersji gry „Guitar Hero” sygnowanej przez Metallikę, było to dla mnie bardzo miłe wyróżnienie. Spotkaliśmy się po raz pierwszy w 1997 roku na sesji zdjęciowej na okładkę jednego z amerykańskich magazynów muzycznych, który zaliczył nas do dziesiątki najbardziej wpływowych muzyków świata. Mimo to, raczej nie mieliśmy ze sobą szczególnie zażyłych kontaktów – on jest z trochę młodszego pokolenia, więc byłoby to dziwne, gdybym w ramach rewanżu mówił o nim jako jednym ze swoich bohaterów, chociaż gra w być może najsłynniejszym obecnie zespole na świecie. Ale parę lat temu Eddie Trunk, który prowadził program telewizyjny That Metal Show, zaprosił nas obu do siebie i pojammowaliśmy trochę razem. Kilka dni później Kirk wpadł na nasz koncert w Nowym Jorku i spontanicznie zagrał z nami kilka utworów. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Kiedy zacząłem szykować materiał na „Resurrection”, spytałem Kirka, czy chciałby znaleźć się na tym albumie. Zgodził się bez wahania. Kirk nagrał swoją część materiału we własnym studiu, gdyż nie mógł w tamtym czasie dołączyć do nas – jednak jego management stanął na wysokości zadania i opłacili Michaelowi Vossowi podróż do USA, by przez parę dni mógł być na miejscu i czuwać nad nagraniami. Potem dostałem od Michaela zdjęcia, na których Kirk wyglądał jak najszczęśliwszy człowiek na Ziemi – szczerzył zęby w uśmiechu, siedząc w studiu w czapeczce baseballowej i hawajskich szortach, jakby dopiero co wrócił z plaży. Nagrał dla nas naprawdę świetne partie i bardzo się cieszę, że zechciał wziąć udział w tym projekcie.

MATEUSZ: Cofnijmy się w czasie do początków Twojej kariery. Nie chcę tutaj omawiać całego okresu, jaki spędziłeś ze Scorpionsami – jednak zaciekawiło mnie coś, co przeczytałem o Twoim odejściu z tego zespołu. Ponoć zdecydowałeś się wtedy na „transfer” do UFO, mimo że niemal w ogóle nie znałeś w tamtym czasie języka angielskiego – szybko opanowałeś go jednak na tyle dobrze, że stałeś się głównym twórcą utworów tego zespołu.

MICHAEL: Zgadza się! Myślę, że tak właśnie było mi pisane, bym w swoim życiu dokonał wtedy takiego kroku mimo wszelkich trudności, jakie los postawił mi na drodze. Z późniejszej perspektywy mogłem mój brak znajomości języka uznać za plus całej tej sytuacji, gdyż wraz z kolegami z UFO musieliśmy się w związku z tym porozumiewać w inny sposób – za pomocą muzyki. Okazało się wtedy, zapewne nie pierwszy i nie ostatni raz w historii, że czasem dobrze jest po prostu pozwolić muzyce mówić samej za siebie, bo niekiedy właśnie dzięki temu dochodzi do stworzenia pięknych rzeczy.

OLIWIA: Na początku swej kariery byłeś członkiem Scorpions i UFO, czyli zespołów o wyrobionej marce. Potem jednak uznałeś, że wolisz zacząć działać na własną rękę i stworzyć nowy projekt od podstaw. Czy takie „samozatrudnienie” jest lepsze, niż bycie w zespole, w którym inni mają równie wielki wpływ na kierunek rozwoju?

MICHAEL: Jak wspomniałem wcześniej, w UFO bardzo się rozwinąłem jako gitarzysta. Każdy kolejny album był ważnym krokiem na drodze mojej muzycznej ewolucji. Jednak ten rozdział w moim życiu w pewnym momencie dobiegł końca. Zdobyłem wielką sławę, ale jednocześnie zadałem sobie pytanie: „Michael, czy naprawdę to jest to, co chcesz robić?”. W przeciwieństwie do pozostałych członków zespołu, nie byłem zainteresowany dalszym udziałem w wyścigu szczurów o jeszcze większą sławę i pieniądze. Czemu więc miałem to robić wbrew sobie? Czy jeśli ktoś uwielbia jechać na urlop w góry, by pojeździć na nartach, ale jego cała rodzina woli wylegiwać się na plaży – to oznacza, że już zawsze będzie musiał jeździć nad morze? Każdy ma swój własny plan na życie i ma prawo go realizować. Dlatego, chociaż reszta zespołu chciała kontynuować wcześniej obraną ścieżkę, stwierdziłem wtedy, że na mnie już pora. Chciałem eksperymentować – a nie da się eksperymentować, kiedy wszyscy oczekują, że będziesz tworzyć same hity! Kiedy nagraliśmy pierwszy wielki przebój, „Lights Out” – a był to rok 1976, kiedy miałem zaledwie 21 lat – pewnego dnia po prostu uciekłem i zaszyłem się na odludziu. Dlaczego? Bo zabawa muzyką z dnia na dzień musiała ustąpić oczekiwaniom. Nie sprawiało mi to już żadnej przyjemności. Mimo że w końcu dałem się przekonać do powrotu i nagrałem z UFO kilka kolejnych albumów, cały czas siedziało we mnie przekonanie, że coś jest nie tak. Czułem się artystą i chciałem mieć pole do tego, by się wyrażać twórczo – co niekoniecznie musiało się wiązać z potrzebą robienia wielkiej kariery i wielkich pieniędzy. Moim marzeniem było to, by w jak największym stopniu zgłębiać tajniki gitary – i to było nagrodą samą w sobie. Właśnie dlatego stworzyłem wtedy Michael Schenker Group, bo w ramach tego zespołu mogłem tworzyć rzeczy takie, jakimi chciałem je widzieć od początku. Nie chciałem, by ktokolwiek mówił mi, co mam robić. Zawsze kieruję się taką maksymą: „żyj i pozwól żyć”. Każdy ma prawo robić to, co lubi. Zanim odszedłem ze Scorpions po wydaniu „Lonesome Crow”, powiedziałem sobie, że jeśli jakiś zespół z Anglii zechce mieć mnie u siebie – to przyłączę się bez wahania. W Niemczech wtedy nikt nie rozumiał tego, co chciałem robić. Tam królowało disco, więc nie umiałem sobie znaleźć miejsca. Byłem więc tak zdesperowany do wyjazdu, że przyjąłbym zaproszenie od jakiegokolwiek angielskiego zespołu, który by się po mnie zgłosił. Miałem szczęście, że trafiłem na UFO, które było naprawdę dobrym miejscem do dalszego rozwoju – ale każda szkoła kiedyś się kończy. Nauczyłem się wiele i ruszyłem dalej. Miałem czas na te swoje wymarzone eksperymenty w drugim etapie mojego życia – moi najbardziej zagorzali fani mogą być usatysfakcjonowani, bo nagrywałem mnóstwo instrumentalnego materiału. Ludzie, którzy nigdy nie mają dosyć gitarowych sztuczek, byli przeze mnie totalnie rozpieszczani (śmiech). Tamten etap też mnie wiele nauczył i dzięki temu mogę teraz wrócić do tego, co pokochałem na samym początku – połączenia wspaniałego wokalu z wyjątkowym brzemieniem gitary – niczym Rod Stewart i Jeff Beck, Robert Plant i Jimmy Page. Kocham takie granie, jakie starałem się zaszczepić na gruncie Michael Schenker Fest. Kawałki, w których wokalista rozpoczyna opowieść, następnie gitarzysta zabiera słuchacza w dalszą podróż, a potem obaj ciągną temat razem aż do wielkiego finału. Można powiedzieć, że moja historia zatoczyła pełny krąg, do czego jednak nigdy by nie doszło, gdybym pominął jej środkowy etap.

OLIWIA: Był taki czas, w którym zajmowałeś się jednocześnie wieloma muzycznymi projektami. Jak sobie radziłeś z dzieleniem czasu pomiędzy nimi?

MICHAEL: Rzeczywiście, w latach dziewięćdziesiątych byłem naprawdę zajętym człowiekiem! Z jednej strony wycofałem się mocno z życia publicznego, ale z drugiej – próbowałem realizować mnóstwo projektów na raz. Bywało na przykład tak, że akurat miałem nastrój na to, by wybrać się do studia tylko po to, żeby ponagrywać jakieś solówki. I akurat dzwonił jeden ze znajomych: „Michael, mam dla ciebie fajny projekt, w którym byłbyś odpowiedzialny za solówki. Wchodzisz w to?”. Nie potrafiłem odmawiać w takiej sytuacji (śmiech). Ale dzięki takim pobocznym projektom miałem przyjemność współpracować z wieloma znamienitymi muzykami – takimi jak choćby David Patterson, Aynsley Dunbar czy Tim Bogert. W pewnym momencie sam wpadłem na pomysł, by nagrać album z utworami instrumentalnymi, ale w wersji akustycznej. Wyszło to zupełnie spontanicznie. Zaczęło się od tego, że któregoś dnia, pod koniec działalności McAuley Schenker Group, jechałem limuzyną. Kierowca w pewnym momencie, ni stąd ni zowąd, zadał mi pytanie: „Wiesz, że jesteś oni wszyscy cię oszukują?”. W zasadzie byłem tego zawsze świadom i machałem na to ręką – jednak po tej rozmowie z kierowcą zacząłem się nad tym głębiej zastanawiać i doszedłem do wniosku, że należy z tym skończyć. Dlaczego miałbym dalej pozwalać na to, by mnie okradano? Pomyślałem, że jeśli udałoby mi się sprzedać średnio trzy płyty dziennie, byłoby mnie stać na to, by mieć dach nad głową, ciuchy i jedzenie. Wszystkie moje podstawowe potrzeby byłyby zaspokojone, i to bez konieczności wysłuchiwania czyichkolwiek żądań. Nagrałem tę płytę i wyruszyłem w drogę po Stanach Zjednoczonych. Żeby oszczędzać środki, jeździłem publicznymi autobusami od miasta do miasta i bez wcześniejszych zapowiedzi pojawiałem się pod drzwiami każdej rozgłośni radiowej, mówiąc: „Cześć, jestem Michael Schenker. Właśnie nagrałem płytę i jeśli chcecie, to możemy o niej teraz porozmawiać”. W 80% przypadków przyjmowano mnie z otwartymi ramionami. Przejechałem w ten sposób grubo ponad 15 tysięcy kilometrów: z Arizony do Los Angeles, następnie do San Diego i Seattle, potem do Denver i Dallas, Nowego Jorku, Bostonu, Cleveland i Corpus Christi, później na południe do Key West, Tampy i Luizjany, gdzie musiałem przerwać tę wycieczkę, bo coś się stało w domu i trzeba było wracać. Do domu dotarłem jednak jako bogaty człowiek. Okazało się, że kierowca limuzyny miał rację – kiedy pozbyłem się z mojego otoczenia ludzi, którzy mnie okradali, moje kieszenie nagle zaczęły napełniać się pieniędzmi. To nie było dla mnie aż takie ważne, jednak faktem jest, że w latach 1992-2005, kiedy znajdowałem się poza głównym nurtem muzycznym, byłem w stanie kupić sobie domy w Meksyku, w Londynie i na Hawajach oraz wybudować własne studio – na co nie mogłem sobie pozwolić w czasach, kiedy byłem członkiem naprawdę sławnych zespołów! Całą śmietankę spijali wtedy inni. Chciałem w podobny sposób pomóc chłopakom z UFO, bo wiedziałem, że oni też byli oszukiwani przez managerów i wytwórnię. W 1993 spotkałem się z Philem Moggiem, który był totalnie załamany. Prosił mnie, bym pomógł mu odbudować zespół, bo po moim odejściu marka UFO sięgnęła dna. Powiedziałem, że mu pomogę, o ile przekaże mi 50% praw do nazwy, żebym miał pewność, że znowu nie zostanie zniszczona. Zgodził się. Po 17 latach przerwy znowu udało nam się zebrać stary skład. Nagraliśmy płytę „Walk On Water”, która wypadła naprawdę fantastycznie. Chciałem, byśmy ten krążek sprzedawali w trasie, bez pomocy żadnej wytwórni, by całe zyski szły na nasze konta. Phil poczuł jednak znów pociąg do sławy i liczył na powrót na listy przebojów. Wszystko zaczęło się więc między nami znowu rozjeżdżać. W kolejnych latach podjęliśmy jeszcze kilka prób dalszej współpracy, jednak na dłuższą metę to nie mogło się udać. Chciałem, byśmy tworzyli w starym składzie, włącznie z producentem Ronem Nevisonem. To był idealny układ, w którym wszystko działało. Po zastąpieniu dwóch członków oryginalnego składu nowymi muzykami nie było już między nami takiej chemii, jak wcześniej. W pewnym momencie znowu miałem dość. Pewnego dnia Phil zadzwonił do mnie, mówiąc: „Hej, Michael. Muszę pracować, potrzebuję praw do marki UFO”. Odpowiedziałem: „Phil, możesz wziąć ją sobie za darmo” – i się rozłączyłem. I tak się to skończyło.

MATEUSZ: Szykujesz się z Michael Schenker Fest do trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych. A co z Europą? Na razie wiemy o jednym zaplanowanym koncercie w Sztokholmie, ale czy w innych krajach też zamierzacie wystąpić?

MICHAEL: Jasne! Wiesz, nastawiam się na długą trasę po całym świecie i mamy już nawet sporo koncertów zaplanowanych na 2019 rok. Jestem jednak bardzo ostrożny w planowaniu tej trasy, bo chcę mieć pewność, że organizację tych koncertów powierzę odpowiednim firmom. W latach dziewięćdziesiątych wielokrotnie zdarzało się, że promotorzy namawiali mnie do udziału w trasach, w które następnie wcale nie inwestowali. Nie starali się nawet, by te koncerty odpowiednio rozreklamować, a potem zgarniali z nich cały profit. Dlatego teraz staram się działać zupełnie inaczej. Nagrałem świetny album w fantastycznej wytwórni, jaką niewątpliwie jest Napalm Records, i rozmawiam tylko ze sprawdzonymi promotorami, którzy wiedzą, jak należy organizować koncerty. Między innymi temu służą te wywiady, w których teraz biorę udział, żeby firmy się dowiedziały, iż chcemy zagrać, gdzie tylko się będzie dało. Zależy nam jednak na tym, by wszystko przeprowadzone było w pełni profesjonalnie, byśmy wszyscy byli zadowoleni – zarówno my, jak i promotorzy z osiągniętych zysków, a widzowie z obejrzanego świetnego występu. Ludzie potrafią na nasze koncerty przylatywać z całego świata i chciałbym, by zawsze wracali do domu w pełni usatysfakcjonowani.

MATEUSZ: A jest szansa, że na tej trasie zahaczycie także o Polskę?

MICHAEL: Pewnie! Jak będziesz miał chwilę, to przejdź się do paru promotorów i kopnij ich w tyłki, żeby w końcu chwycili za telefon i się do mnie odezwali (śmiech).

OLIWIA: W przeszłości byłeś bliski dołączenia do kilku znanych zespołów – na czele z The Rolling Stones i Aerosmith. W pewnym momencie była też opcja, byś grał razem z Ozzy’m Osbourne’m. Nic takiego się jednak ostatecznie nie zdarzyło. Czy miewasz czasem myśli z gatunku „co by było, gdyby…”?

MICHAEL: Przede wszystkim, to słowo „gdyby” nie istnieje w moim języku – a przynajmniej w nie w takim kontekście (śmiech). To prawda, że miałem różne propozycje od bardzo znanych artystów i zespołów, jednak za każdym razem dochodziłem do wniosku, że skoro już doświadczyłem wielkiej popularności z UFO i w pełni świadomie odszedłem z tej grupy, żeby dłużej nie musieć znosić tego wszystkiego, co ona za sobą niesie – nie powinienem przyjmować żadnej z tych ofert, gdyż skończyłoby się to tylko tym, że znalazłbym się znowu tam, skąd dopiero co chciałem uciec. Zresztą, gdyby mi zależało na sukcesach, to nigdy bym nie odszedł z UFO i po kilku latach zespół byłby równie sławny, jak Stonesi. Nie rozpamiętuję jednak przeszłości i nie żałuję straconych możliwości, ponieważ, jak już wcześniej mówiłem, zawsze zależało mi przede wszystkim na tym, by eksperymentować z muzyką i rozwijać artystyczną stronę mojej duszy.

MATEUSZ: Skoro nie rozpamiętujesz przeszłości, to na pewno więcej rozmyślasz nad tym, co dopiero przed Tobą. Masz jeszcze jakieś marzenia, których dotąd nie zrealizowałeś, a chciałbyś, by się spełniły?

MICHAEL: Za daleko w przyszłość staram się również nie wybiegać (śmiech). Ale jeśli chodzi o takie nieodległe pragnienia – to marzę o tym, by udało się zrealizować projekt, który określam jako „The Ultimate Michael Schenker Fest”, w którym wraz ze mną pojawiliby się Phil Mogg i Klaus Meine. W 2018 roku stuknie 40 lat od nagrania albumu „Strangers In The Night” z UFO, a rok później z Klausem będziemy obchodzić 50-lecie działalności artystycznej. Chciałbym te rocznice uczcić w odpowiedni sposób – mam więc nadzieję, że obaj zgodzą się dołączyć do mnie na scenie. Może nawet coś razem nagramy, kto wie?

MATEUSZ: A co, gdyby taka propozycja wyszła od drugiej strony? Czy przyjąłbyś zaproszenie do udziału w rocznicowej trasie Scorpions?

MICHAEL: Szczerze? Scorpions to już nie jest ten sam zespół, co dawniej. Ze starego składu nie został prawie nikt – poza Klausem nie ma tam w mojej opinii żadnego prawdziwego artysty. A Rudolf i ja… cóż, od dawna nasze relacje nie należą do najlepszych. Jest moim bratem, ale nie rozmawiamy ze sobą, bo w pewnym momencie dowiedziałem się o wielu złych rzeczach, które narobił. Z tego względu mu nie ufam i trzymam się od niego z daleka – także na żaden wspólny występ nie ma szans.

OLIWIA: Dziękujemy za rozmowę!



Komentarze: