Romantycy Lekkich Obyczajów: "Postanowiliśmy zabawić się wyobraźnią"

Romantycy Lekkich Obyczajów: "Postanowiliśmy zabawić się wyobraźnią"

Olsztyński duet ma już na koncie dwa bardzo dobrze przyjęte albumy, a w ostatnich dniach światło dzienne ujrzał ich świeżutki singiel „Morfeusz”, promujący trzeci longplay. Specjalnie dla Wyspa.fm Romantycy Lekkich Obyczajów, czyli Adam Miller i Damian Lange, opowiedzieli o pracach nad najnowszym wydawnictwem, fenomenie Red Hot Chili Peppers i sytuacji w polskim świecie muzycznym.

Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Album „Kosmos Dla Mas” wydaliście zaledwie rok po „Lejdis & Dżentelmenels”, więc przerwa je dzieląca była bardzo krótka. Na trzeci longplay każecie czekać swoim fanom o wiele dłużej. Czym to jest spowodowane?
Adam Miller: Nie możemy jeszcze powiedzieć, że trzecia płyta jest skończona. Pracujemy nad nią, mamy już kilka kompozycji. Pierwszą z nich – „Morfeusza” wypuściliśmy niedawno w sieci. Czasami trochę wody w rzece musi upłynąć , żeby przyszły jakieś pomysły. Trzeba przeżyć pewne rzeczy, które byłyby warte umieszczenia ich w piosenkach. Oprócz tego nie możemy zapomnieć o tym, że mamy swoje życia i należało uporządkować pewne sprawy osobiste.
Damian Lange: Tak, jak zauważyłaś, pracowaliśmy bardzo intensywnie na początku naszej działalności. Prawda jest taka, że nie da się dość automatycznie wydawać płyt co pół roku. Myślę nawet, że taki dłuższy rozbrat pozytywnie wpłynie na nasze relacje z muzyką.

Mówicie, że macie już gotowych kilka kompozycji. Czy to znaczy, że wydacie tę płytę jeszcze w tym roku, czy może dopiero w przyszłym? Moglibyście podać jakąś konkretną datę, czy jest na to jeszcze za wcześnie?
A.M.: Jeszcze jest na to za wcześnie. Wolimy nie podawać dat, bo później bylibyśmy rozliczani z tego, gdyby coś poszło nie tak. Wszyscy wiemy, że robienie i wydawanie muzyki, która nie mieści się w tym głównym nurcie komercyjnym i bliżej jej do alternatywy, jest po prostu trudne. Każdy wydawca walczy o to, żeby płyta miała trzy single. To ma duży wpływ na to, w jaki sposób zamyka się tworzenie albumu. W przypadku drugiego krążka myśleliśmy, że właściwie mamy go już skończonego, ale S.P. Records nalegało, aby jeszcze napisać jakieś numery, którymi można by tę płytę promować. Tak powstały „Gwiazdy spadają” i „Ziemia planeta ludzi”, mimo tego, że żaden z tych kawałków nie odmienił życia Romantyków, jeśli chodzi o komercyjność. Dobrze, że wtedy nie podaliśmy, kiedy wydajemy album, bo wpadły nam te dwie nieplanowane kompozycje, które teraz są stałym punktem na setlistach koncertowych i słuchacze je doceniają. Nowy longplay na pewno nie pojawi się w tym roku, ale przed jesienną trasą przynajmniej jeden utwór na pewno zaserwujemy fanom.

Wydaliście pierwszy singiel – „Morfeusz”. Słychać w nim, że dojrzewacie muzycznie, eksperymentujecie. Jest to materiał mroczniejszy i ostrzejszy brzmieniowo. Taka też będzie cała ta nowa płyta, czy jest to tylko jeden z jej rozdziałów?
D.L.: Ten album na pewno będzie inny. Postanowiliśmy się trochę zabawić wyobraźnią i tym, co możemy zrobić w domu. Jednak jesteśmy cały czas w trakcie tworzenia tej płyty, dlatego ciężko jest nam powiedzieć, jaki ona ostatecznie przybierze kształt. Aż tak mocno nie sugerowałbym się singlem „Morfeusz”, aczkolwiek reszta materiału będzie utrzymana w zbliżonym klimacie.

Wasz proces rozwoju następuje naturalnie. Słychać to w przypadku dwóch pierwszych płyt. Jednak w tym momencie pojawia się zjawisko zwane oczekiwaniami fanów, bo opinie słuchaczy na temat „Morfeusza” były podzielone. Jedni rozumieli waszą potrzebę poszukiwania nowych środków wyrazu, natomiast niektórzy tęsknią za tymi prostszymi, gitarowymi piosenkami z zabawnym tekstem. Jak się na to zapatrujecie?
A.M.: Nam jest ciężko stanąć z boku i ocenić samych siebie. A które brzmienie jest bliższe twojemu sercu?

Do mnie bardziej trafia to, co robicie teraz. „Morfeusz” jest przykładem utworu przemyślanego, ciekawego i ciut innowacyjnego. Jednak teraz do tego szerokiego nurtu alternatywnego możemy zaliczyć praktycznie wszystko. Zarówno te kawałki elektroniczne z tekstem w języku angielskim, jak i to, co robiliście wcześniej, czyli trochę przaśne melodyjne piosenki. Wszystko to znajduje swoich odbiorców, a o gustach się podobno nie dyskutuje, więc ciężko stwierdzić, co jest lepsze, a co gorsze.
A.M.: Dokładnie tak jest. Nie możemy całkowicie zmienić swojego oblicza, bo nie mamy aż tak dużego repertuaru, żeby wybierać konkretne utwory, które zagramy na koncercie. Z tego powodu nadal na naszych występach będzie można usłyszeć „Kac”, „Lodziarkę” czy inne numery, które nas wtedy bawiły. Nadal nas bawią, ale jednak pewne sprawy uległy zmianie, chociażby ilość czasu, jaki poświęcamy na wyjścia ze znajomymi. Poza tym chciałbym, aby Romantycy Lekkich Obyczajów byli kojarzeni z taką zmiennością. Żeby z każdą nową płytą oferowali słuchaczom coś innego, bo tak robią moje ulubione zespoły. Nie można przewidzieć ich następnego kroku i to jest ekscytujące.

Nie mogę odmówić sobie przyjemności zapytania o to, jakie zespoły zaliczacie do grona swoich ulubionych? Inspirujecie się ich muzycznymi drogami, próbujecie coś wdrożyć w działalność Romantyków?
A.M.: Oczywiście, że tak. Inspiracja czy nawet kradzież pomysłów jest rzeczą normalną dla każdego muzyka. Nic nie bierze się z powietrza. To wszystko, co układasz, gdzieś w jakiejś formie już słyszałeś. Moje ulubione kapele to na pewno Radiohead czy Red Hot Chili Peppers, których początki też były mocno garażowe, a pierwsze piosenki opowiadały głównie o imprezach i spędzaniu miło czasu w Kalifornii. Później to ewoluowało w nową jakość na światowej scenie muzycznej. Po „Blood Sugar Sex Magik” wszyscy chcieli mieć takie brzmienie, jak Red Hoci. Dzięki temu można dostrzec, jak zmieniało się myślenie na przestrzeni dekad. Fakt, że oni nie stali w miejscu, pobudza do twórczej pracy, aby odkrywać to, czego jeszcze nie robiłeś.

Red Hot Chili Peppers rozwijali się na przestrzeni lat, a co sądzicie o ich najnowszym dziecku „The Getaway”?
D.L.: Słuchałem tego albumu i mi się podoba. Wiadomo, że nic tak nie zawróci w głowie, jak „Californication”. Myślę, że nie ma szans, żeby w swojej najnowszej erze przebili ten album, niemniej jednak podobają mi się te nowe aranżacje.
A.M.: Popełniłem w mojej ocenie błąd i przeczytałem autobiografię Anthony’ego Kiedisa „Bliznę”. Żałuję, bo byłem zajarany Red Hotami od czasów bycia gówniarzem. Wziąłem bas do ręki, bo zobaczyłem, jak Flea gra. Na początku mojej przygody z tym instrumentem składałem nutka po nutce koncerty RHCP. Po przeczytaniu tej autobiografii zrobiło mi się smutno, że perspektywy Kiedisa tak wyglądała ta era, która dla mnie była czystą magią. Teraz, gdy jestem starszy i wiem więcej, to rozumiem, że dla niego to był po prostu koszmar narkomana. Gdy ja zachwycałem się danym kawałkiem, to on właśnie rozcieńczał heroinę w kałuży. W tym przypadku zaszkodziło mi poznanie prawdy o tym, jak się tworzy sztukę.

Również czytałam „Bliznę” i zastanawiałam się, jak Kiedis i spółka w takim ciągu zażywania narkotyków mogli stworzyć coś tak cudownego.
A.M.: Wiesz, ja doszedłem do tego. To jest kwestia bardzo dobrego producenta, który był trzeźwy (śmiech). Ten, kto sterował statkiem, potrafił robić to w taki sposób, że na koniec otrzymali genialne dzieło. To jest niesamowite, że oni byli w stanie stworzyć coś tak niezwykłego. Chociaż nadal uważam, że Flea wygląda w tej książce najprzejrzyściej i do końca życie będę jego fanem. Ma on w sobie coś takiego, co czyni go człowiekiem jedynym w swoim rodzaju. Mam nadzieję, że on też kiedyś napisze, jak to wyglądało z jego perspektywy.

Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią S.P.Records powiedzieliście, że dzięki temu mieliście nieco więcej środków na promocję swojej muzyki. Jednak wydaje się, że w dzisiejszych czasach taki kontrakt wcale nie jest konieczny. Muzycy coraz częściej decydują się na nagrywanie w domu i promowanie swojej muzyki w internecie. To sprawdziło się również w waszym przypadku?
D. L.: Czasy się zmieniają i artyści są dużo bardziej samodzielni. Uważam jednak, że każdy zespół powinien być związany z jakąś wytwórnią płytową.
A.M.: Nasuwa mi się na myśl takie piłkarskie skojarzenie. To jest podobna sytuacja, jak gdyby grać w dobrej, podwórkowej drużynie, a występować w jakimkolwiek, trzecioligowym zespole, który ma swojego minimalnego sponsora i napis na koszulce. Zawsze lepiej będzie wyglądało to, że ktoś cię firmuje i biorąc pod swoje skrzydła, uznaje twoją pracę za zgodną ze swoją filozofią. S.P. Records ma na polskim rynku muzyki alternatywnej nosa do artystów, przez tę wytwórnię przewinęła się cała śmietanka wykonawców z Kultem, Grabażem i happysadem na czele. Dla nas samo bycie wśród tych artystów jest wyróżnieniem. Jeśli chodzi o promocję, to sam rynek płytowa od lat przeżywa kryzys. Nie będziemy zagłębiać się w finanse, ale przynależność do wytwórni nie przekłada się na złotówki. Nie o to też w tym wszystkim chodzi. Nasz kontrakt opiewał na wydanie trzech płyt. Co będzie po wypuszczeniu tego trzeciego albumu, czas pokaże. Chociażby wytwórnie hip-hopowe pokazują, że taka instytucja może mieć dużo większy zasięg niż samo wydawnictwo i położenie płyty na półkę w sklepie. Do tego dochodzi sprzedaż odzieży, organizacja koncertów. W S.P. Records nadal obowiązuje ten stary tok myślenia, ale zobaczymy, może coś się zmieni.

W swoich wypowiedziach często ubolewacie nad losem innych alternatywnych zespołów, które grają w podziemiu, mają kłopoty finansowe i trudności z tym, żeby się wybić. Myślicie, że w ogóle istnieje jakaś szansa albo sposób, aby ten stan rzeczy uległ zmianie?
D.L.: Jest taka szansa, po prostu musimy to udowodnić swoją ciężką pracą albo jakimś przebojem, który się wszystkim spodoba.
A.M.: Bardzo motywujące jest to, że co jakiś czas otrzymujemy dowody, że niepotrzebne są wielkie pieniądze, aby zaistnieć. Co jakiś czas udaje się wybić komuś takiemu, jak teraz Kortezowi. Obecnie to ludzie sponsorują jego pracę, my natomiast na razie musimy być takim czołgiem wielozadaniowym. Oprócz generowania przebojów, musimy też generować pieniądze, aby nadal funkcjonować.

Czy przyczyną takiej sytuacji nie jest fakt, że brakuje Polakom czegoś takiego, jak kultura słuchania muzyki? Sami stwierdziliście, że brakuje w tym osobistej, własnej selekcji. Obecnie mało kto siada wieczorem, odpala konkretny krążek i zatapia się w dźwiękach, analizuje słowa. Teraz słucha się muzyki mimochodem podczas pracy czy jazdy samochodem.
A.M.: Tak, ale nic na to nie poradzimy. Wiem, że jest taka moda, aby narzekać na czasy, w których żyjemy, ale nie można skupiać się tylko na negatywnych aspektach. Trzeba myśleć o tym, że jednak gdzieś są ludzie, którzy słuchają całych albumów, zastanawiają się nad ich przesłaniem i potrafią to dopasować do swojej sytuacji życiowej. Widzimy, że takie osoby istnieją, bo przychodzą na nasze koncerty, nieraz opisują nam w mailach swoje historie, dla których tło stanowi nasza muzyka. Może nie są oni widoczni na ulicy, tylko gdzieś schowani, a naszym zadaniem jest do nich dotrzeć.

Macie na swoim koncie jedenaście teledysków, co jest ilością dosyć dużą jak na polskie standardy i dwa wydane dotąd albumy. Jak to się stało, że w sposób szczególny upodobaliście sobie ten środek wyrazu artystycznego?
D.L.: Na samym początku naszej działalności Adam wziął zwykłą lustrzankę, czyli nie był to żaden drogi sprzęt, i wpadł na pomysł, żeby do muzyki stworzyć obraz. Pierwsze klipy były może nie amatorskie, ale utrzymane w dość swobodnej konwencji. Szliśmy gdzieś na pole, do lasu i tam kręciliśmy. Okazało się to nie aż tak trudne, a dodatkowo dostarczało nam mnóstwo samozadowolenia. Głównie nagrywaliśmy muzykę w studio, a te teledyski traktowaliśmy jako formę rekreacji. Spodobało nam się, więc robiliśmy jeden klip za drugim, a każdy kolejny był coraz bardziej wyrafinowany. Później działaliśmy większą ekipą, ale zaczęło się od mojej i Adama zabawy z aparatem w plenerze.

Klip do „Morfeusza” jest już bardzo dopracowany, ma przygotowaną specjalną scenografię. Rozwijacie się także na tym polu i dążycie do tego, aby wyglądało to jak najbardziej profesjonalnie.
A.M.: Tak, naszym działaniom przyświeca zasada, aby każda kolejna rzecz, jaką robimy, była przynajmniej tak dobra, jak poprzednia. Nie możemy obniżać sobie poprzeczki, a przy tym to wciąż sprawia nam ogromną frajdę. Najistotniejsze jest to, że my odpowiadamy za wszystko, dzięki czemu sami decydujemy, jak to będzie wyglądało. Nie musimy nikomu tłumaczyć, co chcemy zrobić, przekazać, tylko po prostu to wykonujemy. Wydaje mi się, że jest to sytuacja idealna dla artysty.

Tego lata spełniło się wasze marzenie i zagraliście na Przystanku Woodstock. Mówiliście, występ na Najpiękniejszym Festiwalu Świata może pociągnąć za sobą większą frekwencję na jesiennych koncertach. Wydajecie nową płytę ubraną w zupełnie inne szaty. Czujecie, że przed wami stoi pewne wyzwanie i następuje swego rodzaju przełom?
D.L.: Zagranie na Przystanku Woodstock przeważnie pomagało gromadzić ludzi na koncertach, ale zobaczymy. To nie działa w ten sposób, że po tym występie na pewno będziemy mieć pełne kluby, ale ten festiwal jest trampoliną, która uświadamia ludziom, że dany zespół jest gotowy, aby poświęcić czas oraz pieniądze i obejrzeć jego show na żywo.
A.M.: Jesienią zagramy siedem koncertów. To jest taka mała trasa, będąca dopełnieniem wiosennej, kiedy zanotowaliśmy dziewięć występów. Staramy się dwa razy w roku wyruszyć na taką mini serię występów, aby ludzie o nas nie zapomnieli. Póki co w sezonie letnim nie mamy okazji zagrać na żadnym festiwalu, ale mam nadzieję, że niedługo ulegnie to zmianie. Jest dużo ciekawych imprez z muzyką alternatywną i chciałbym, żeby organizatorzy dostrzegli Romantyków Lekkich Obyczajów jako potencjalnych wykonawców i zaczęli nas zapraszać.

Komentarze: