Europe - czyli szwedzki przepis na dobrego rocka
Opinia Wyspy.fm

Europe - czyli szwedzki przepis na dobrego rocka

Lata osiemdziesiąte w muzyce stały pod znakiem radosnej odmiany metalu, której elementami rozpoznawczymi były kolorowe chusty, obcisłe ciuchy i przede wszystkim - długie włosy, koniecznie z trwałą ondulacją. To właśnie charakterystyczne fryzury muzyków były powodem, przez który obok zwyczajowej nazwy dla tej odmiany gitarowego grania, czyli glam metalu, funkcjonowała także druga, zabarwiona lekką ironią: pudel metal.

Nawet, jeśli z dzisiejszej perspektywy wizerunek typowego glamowca wydaje się nieco zabawny, to jednak przed trzydziestu laty look a'la Jon Bon Jovi czy Joey Tempest stanowił prawdziwy krzyk mody. Nieprzypadkowo każdy szanujący się glamowiec w połowie lat osiemdziesiątych wyglądać chciał właśnie jak jeden z dwóch wymienionych powyżej panów (ewentualnie jak Sebastian Bach, ale to już w trochę późniejszym czasie...). Od 1986 roku - kiedy to zespół Europe z Joeyem Tempestem na czele wylansował przebój "The Final Countdown", a niedługo później grupa Bon Jovi wypuściła swój nieśmiertelny hit "Livin' On A Prayer" - to właśnie te dwie kapele były uznawane za najważniejszych przedstawicieli gatunku. Media nieustannie opisywały wojnę o fanów i sukcesy na listach przebojów pomiędzy obydwiema grupami, reprezentującymi dwa inne kontynenty. Jak przyznał jednak Joey Tempest w jednym z wywiadów, wojna ta w istocie była jedynie dziennikarskim wymysłem, bo członkowie obu zespołów raczej darzyli się sympatią. Faktem jest jednak, że w pewnym momencie było z Bon Jovi i Europe trochę jak ze Stonesami i Beatlesami dwadzieścia lat wcześniej - gdy tylko jeden zespół wypuszczał hitowy singiel, wkrótce drugi wyskakiwał ze swoim.

Gdy zatem w 1989 roku liderzy obu grup odśpiewali wspólnie "Get Back" z repertuaru The Beatles w hali Budokan w stolicy Japonii, Tokio, nikt nie przypuszczał, że już wkrótce obie grupy znajdą się w kryzysie. Podczas gdy w przypadku Bon Jovi stanowił on wszakże jedynie chwilową przerwę w działalności, która zresztą zaowocowała dwoma świetnymi solowymi albumami wydanymi przez dwóch liderów grupy ("Blaze Of Glory" Jona i "Stranger In This Town" Richiego Sambory) a następnie, już po powrocie do wspólnego grania, serią kolejnych hitów na czele z "Keep The Faith" i "Always", to w przypadku Europe sprawa była poważniejsza. Jeszcze w 1991 zespół wydał album "Prisoners In Paradise", który jednak został przyjęty z umiarkowanym entuzjazmem wobec nadchodzącej fali grunge'u (tę z kolei wyczuł Jon Bon Jovi i wkrótce na tyle zmienił stylistykę swojej grupy, by przynajmniej częściowo dostosować ją do nowych trendów). Niedługo później członkowie Europe stwierdzili, że przyda im się przerwa - nikt jednak nie przypuszczał, że potrwa ona długie 12 lat!

Kiedy w mej wczesnej młodości sam zacząłem poznawać świat muzyki, od razu zwróciłem uwagę właśnie na grupy wywodzące się z lat osiemdziesiątych. Zaczynając od Bon Jovi, które właśnie wtedy (w 2000 roku) świętowało z przebojem "It's My Life" jeszcze jeden triumfalny powrót po kolejnej krótkiej przerwie w działalności, zacząłem odkrywać kolejnych artystów metodą "naczyń powiązanych". Scorpions, Skid Row, Cinderella - czyli kapele, które wraz z Bon Jovi wzięły udział w słynnym Moscow Music Peace Festival - a następnie Europe, które znałem wcześniej - a jakże! - głównie z "The Final Countdown". Pamiętam, jak kumpela podrzuciła mi wypaloną płytkę (to było w czasach, gdy o pendrive'ach nie śniło się nawet japońskim wynalazcom...), na której zgrany był jakiś Europe'owy album typu "greatest hits". Odpaliłem, i... odpłynąłem. Wyobraźcie sobie zachwyt dzieciaka, który właśnie odkrył kapelę, która weszła na podium jego prywatnych ulubionych od pierwszego... słyszenia.

Nie minęło wiele czasu, a gruchnęła wiadomość, że ten wspaniały zespół - który w zasadzie uchodził za zdeptany przez buciory Kurta Cobaina, a następnie posypany różowym popiołem przez Britney Spears i pogrzebany na cmentarzu muzycznych dinozaurów - zebrał się ponownie i w sumie, to po cichu wydał już nawet nową płytkę! W polskich sklepach próżno było jej szukać, więc trzeba było wyruszyć na poszukiwania w odmęty internetu... Odnaleziona w końcu "Start From The Dark" zaskoczyła od pierwszego odsłuchania - jakież to było inne, jakie surowe i ciężkie w porównaniu ze starymi płytami Europe! I jak świetne przy okazji...

Choć powrót Europe został zauważony i odnotowany na całym świecie, to jednak zespół nie powrócił już na te same szczyty, na których wciąż utrzymywali się ich kumple z Bon Jovi. Podczas gdy Jon i jego paczka - podobnie, jak na początku lat 90-tych - pod kierunkiem swej nastawionej na kasę wytwórni starali się iść z duchem czasu, czego efektem były wciąż podbijane listy przebojów, wyprzedawane stadiony i miliony na koncie - Szwedzi z Europe zaczęli robić coś dokładnie przeciwnego: grać swoje. Joey nie chciał dopuścić do sytuacji, by grupę ponownie (jak po sukcesie "The Final Countdown") opuścił John Norum - jego prawa ręka i genialny gitarzysta, który za pierwszym razem nie chciał się zgodzić na politykę wytwórni i na kolejnych 2 albumach został zastąpiony przez Kee Marcello. Mogli zarobić na nowych płytach mniej, niż wskazywałby na to potencjał zespołu, mogli grać w halach i klubach zamiast pełnych stadionów, ale chcieli, by nowe albumy były naprawdę takimi, jakie sami chcą nagrać.

Od tamtego czasu minęła już ponad dekada. Dziesięciolecie, w trakcie którego dało się zaobserwować mozolny pracę Europe nad powrotem do dawnej chwały i postępujący upadek grupy Bon Jovi. Zespół z New Jersey jeszcze w 2005 roku wydał raczej pozytywnie przyjętą płytę "Have A Nice Day", niedługo później pobawił się trochę w konwencji muzyki country przy albumie "Lost Highway", ale to, co działo się potem, sprawiało już głównie przykrość fanom grupy. Niby wciąż na koncertach było świetnie, ale nowe albumy nie miały w sobie "tego czegoś". Zespół stracił ducha braterstwa, który był jego znakiem rozpoznawczym od początku istnienia. Niesnaski w zespole doprowadziły do odejścia gitarzysty - Richiego Sambory - i to zaraz po wydaniu przez niego solowego albumu "Aftermath Of The Lowdown" (bodaj najlepszej rzeczy, jaka wyszła z szeroko pojętego obozu Bon Jovi przez ostatnie kilkanaście lat).

Tymczasem Europe z każdą kolejną płytą zdawał się wskakiwać na wyższy poziom. Po świetnie przyjętym koncertowym "Almost Unplugged" z 2008 roku nastąpiło prawdziwe uderzenie - wydany rok później album "Last Look At Eden" w zasadzie zdefiniował tę grupę na nowo jako grającą dość ciężkiego, ale zarazem szybkiego i nowoczesnego rocka z lekkimi nawiązaniami do swych korzeni, ale też do twórczości Thin Lizzy czy Led Zeppelin. I choć kolejny album, "Bag Of Bones", nie był aż tak dobry, to jednak trzymał co najmniej przyzwoity poziom - zaś wraz z wydanym w tym tym roku fenomenalnym "War Of Kings" Europe wrócił na właściwe tory. Nie słychać nic o niesnaskach w zespole, w zasadzie wszyscy jego członkowie biorą udział w procesach decyzyjnych (inaczej niż w Bon Jovi, gdzie zawsze decydujący głos ma Jon), a zarazem dysponują wolnością na tyle dużą, że mogą sobie pozwolić na boczne projekty - jak supergrupa Nordic Beast z udziałem Noruma i Mica Michaeliego. Niedawny koncert w warszawskiej Progresji pokazał, że panowie po prostu lubią to, co robią i grają swą muzykę z autentyczną przyjemnością - a chyba nie ma nic gorszego, niż muzyk odgrywający piosenki tylko dlatego, że musi, jak to było w przypadku Sambory.

Najnowsze doniesienia z obozu Bon Jovi - związane choćby ze zmianą wytwórni - wskazują, że może tym razem Jon postanowił się czegoś nauczyć od kolegów ze Szwecji i pomimo zmian składu, spróbuje wrócić do korzeni. Jak twierdzi, chce nagrać album, nad którym będzie miał stuprocentową kontrolę. Czy mu się to uda - zobaczymy. Europe na czele z Joeyem Tempestem z pewnością dał radę - ale czy szwedzki przepis na sukces sprawdzi się w trudniejszych chyba warunkach amerykańskich, gdzie nie ma czasu na cierpliwą odbudowę marki? Przekonamy się zapewne wiosną przyszłego roku, na kiedy to zapowiadana jest premiera kolejnego albumu Jona i spółki, zatytułowanego "This House Is Not For Sale". A do tego czasu sugeruję posłuchać Europe'owego "War Of Kings" - zdecydowanie najlepszego rockowego albumu, jaki pojawił się w tym roku w sklepach!

Komentarze: