Metalmania 2018: rok po reanimacji pacjent wciąż ma się dobrze!
Opinia Wyspy.fm

Metalmania 2018: rok po reanimacji pacjent wciąż ma się dobrze!

W katowickim Spodku powoli opada kurz po XXIV edycji Metalmanii – czas zatem najwyższy na kilka słów podsumowujących to, co działo się w miniony weekend w stolicy Górnego Śląska!

Zeszłoroczną edycję Metalmanii wielu fanów ciężkich brzmień potraktowało przede wszystkim jako swoistą sentymentalną podróż (w końcu impreza powracała po blisko dekadzie przerwy!). W takich okolicznościach raczej nie zwraca się uwagi na ewentualne niedociągnięcia – człowiek po prostu cieszy się, że coś, za czym tęskniło się tyle lat, wreszcie powróciło. Przed rokiem organizatorzy Metalmanii mogli sobie zatem pozwolić na pewien margines błędu – i, na szczęście, nie było wielu rzeczy, do których można by się przyczepić. Festiwal był naprawdę udany – co siłą rzeczy sprawiło, że w tym roku oczekiwania fanów były nawet wyższe.

Organizatorzy, na szczęście, dość szybko po zakończeniu zeszłorocznej edycji zabrali się do pracy nad tym, by kolejna nie tylko odbyła się, ale by uczynić ją lepszą od poprzedniczki. Już w połowie lipca ubiegłego roku ogłoszono zatem, że headlinerem imprezy będzie legenda black metalu z Norwegii – grupa Emperor. W kolejnych miesiącach stopniowo dawkowano fanom kolejne nazwy: najpierw doszły Xentrix i Terrordome, potem Destroyer 666, Asphyx i wreszcie… cała reszta – łącznie udało się zebrać 24 zespoły, które swymi występami na dwóch festiwalowych scenach uświetniły XXIV edycję festiwalu.

Bądźmy szczerzy – to potwornie dużo, jak na jednodniowy festiwal. Wątpię, by wśród uczestników Metalmanii znalazła się choć jedna osoba, która zaliczyłaby wszystkie te koncerty. Sam dałem radę zobaczyć mniej niż połowę występów (niektóre, niestety, tylko fragmentarycznie), ale i tak była to dawka więcej, niż zadowalająca. Przy tak rozbudowanym line-upie na pewno każdy znalazł coś dla siebie – na pewno równie trudno, jak uczestnika wszystkich koncertów byłoby znaleźć osobę, która w sobotę w Spodku byłaby znudzona. Pojawiły się wprawdzie tu i ówdzie głosy, że przydałoby się trochę więcej odskoczni od królującego w line-upie death, black i thrash metalu – jednak przecież to właśnie taka muzyka była, jest i będzie istotą Metalmanii. Zresztą, bodaj jedyna grupa, która w tym roku nie wpisywała się zbytnio w żadną z trzech wymienionych wyżej odmian metalu – szwedzka formacja InSummer – nie przyciągnęła zbyt licznej publiczności. Fani ciężkich brzmień woleli chyba ten czas wykorzystać na posiłek, uzupełnienie płynów czy obchód licznych stoisk z festiwalowymi pamiątkami.

Do tematu pobocznych atrakcji jeszcze wrócę – na razie skupię się jeszcze na wrażeniach czysto artystycznych. Z małej sceny nie widziałem wiele – w całości udało mi się zobaczyć jedynie świetny występ krakowskiej grupy Roadhog, z innych co najwyżej urywki – jednak cieszy mnie, że organizatorzy starali się naprawić jej mankamenty. W zeszłym roku koncerty na małej scenie oglądało się… ciężko. Jej umiejscowienie nieopodal wyjścia z głównej hali sprawiało, że dźwięk z małej sceny mieszał się z tym pochodzącym z dużej, a poza tym podest był tak niski, że stojąc kilka metrów od niego – praktycznie nie można było zobaczyć grających tam muzyków. Na szczęście, w tym roku co nieco pod tym względem się poprawiło – chociaż scena postawiona została w tym samym miejscu, co poprzednio, to jednak była nieco wyższa i chyba zadbano też o lepsze jej udźwiękowienie (czy raczej, odizolowanie od brzmień napływających z dużej sceny). Na pewno poczyniono więc krok w dobrą stronę, jeśli chodzi o komfort oglądania występów na małej scenie. Mimo to, cały czas mam jednak poczucie, że dałoby się tę kwestię rozwiązać jeszcze lepiej, wykorzystując unowocześnioną w ostatnich latach infrastrukturę Spodka i jego najbliższych okolic. Może za rok się uda?

Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się jednak na dużej scenie. Już od wczesnych godzin przedpołudniowych działo się tam wiele dobrego. Wszystko rozpoczął rodzimy Wolf Spider, dla którego był to już piąty (ale pierwszy od 28 lat!) występ na Metalmanii. Następny na liście był wspomniany wcześniej InSammer – jak już pisałem, tłumów na ich występie nie było. Nie jest to zła kapela, jednak zwyczajnie pasowała tu jak pięść do nosa – prędzej sprawdziłaby się chociażby na takiej imprezie, jak Impact Festival. Gęściej zrobiło się za to na występie zespołu Xentrix – Brytyjczycy zaserwowali naprawdę solidną dawkę thrashu, która stanowiła solidną rozgrzewkę przed tym wszystkim, co miało nastąpić wieczorem.

Kolejnych trzech koncertów (Skyclad, Dead Congregation i Mekong Delta) słuchałem, przyznam szczerze, jednym uchem – w końcu trzeba było kiedyś znaleźć czas na obejście punktów gastronomicznych i stanowisk z pamiątkami (a w międzyczasie trafiła się jeszcze konferencja prasowa z Ihsahnem z Emperora, z której co ciekawsze fragmenty zaprezentujemy wkrótce na naszych łamach!). W przystępnych cenach można się było zaopatrzyć w płyty, książki i koszulki – a w międzyczasie, o ile pilnowało się harmonogramu, dało się jeszcze na świeżo zakupionym merchu zebrać autografy. Od składania podpisów i wspólnych fotek z fanami nie stroniły nawet największe gwiazdy imprezy, więc niektórzy wracali z Metalmanii z naprawdę imponującym bagażem pamiątek, a przede wszystkim – wspomnień. Kolejny rok z rzędu – czapki z głów dla organizatorów festiwalu za zorganizowanie tych spotkań z muzykami, które dla wielu fanów były na pewno niezapomnianym przeżyciem.

Gdybym miał natomiast wskazać element festiwalu, do którego można się co nieco przyczepić – byłaby to organizacja strefy gastro i punktów z piwem. Pewnie, że alkohol nie powinien być na takiej imprezie najważniejszym punktem programu, ale bądźmy szczerzy – czy wyobrażacie sobie metalowy festiwal bez piwa? No… nie bardzo. Jednak cenę piwa sprzedawanego w hali można było przemyśleć – 10 złotych za 0,4l złocistego trunku, i to raczej z tych mało wyrafinowanych, w tych okolicznościach było kwotą przesadzoną. Tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę, że ze Spodka dało się spokojnie wychodzić i wiele osób skorzystało z tego, by udać się po zapasy do okolicznych sklepów, a następnie uraczyć się ulubionym browarem na łączce w okolicach obiektu (szczęśliwie, policja podchodziła do sprawy tym razem bardzo wyrozumiale). Niektórzy z kolei postanowili wyruszyć w dalsze rejony – choćby w kierunku katowickiego rynku, w pobliżu którego znajduje się kilka multitapów oferujących za 10-13 złotych piwa kraftowe. W tym samym rynku odbywał się tego dnia zlot food trucków. Szkoda, że nikt z władz miasta (przedstawianego jako „współgospodarz” Metalmanii) nie pomyślał, by obie imprezy połączyć. Wielki plac pod Spodkiem zionął pustką (stało tam ledwo 5 czy 6 wozów z jedzeniem, i to serwujących dość jednolity asortyment), podczas gdy w tym samym czasie w rynku tłoczyło się kilkanaście wozów, które oferowały znacznie szerszy wybór smaków. Swoją drogą, zastanawia mnie, co miasto Katowice zrobiło jako współgospodarz imprezy? Mam wrażenie, że ograniczyło się li tylko do udostępnienia hali Spodek (którą w praktyce i tak zarządza zewnętrzna spółka) i tego, by faktycznym organizatorom nie przeszkadzać – bo żadnej wyraźnej aktywności ze strony miasta nie zauważyłem (a można się było postarać chociażby o udogodnienia dla uczestników w postaci dodatkowej komunikacji miejskiej w godzinach nocnych, która na szczęście staje się w Polsce powoli standardem przy okazji takich imprez).

Te drobne rysy na obrazie całego festiwalu nie przesłaniają, na szczęście, tego co w nim było najważniejsze – czyli muzyki! Od 18:00 na głównej scenie działo się tyle dobrego, że wstyd byłoby cokolwiek przegapić. Na początek – Destroyer 666, którego energiczny set porwał coraz szczelniej zapełniającą się płytę Spodka. Zaraz potem na scenie pojawiła się prawdziwa legenda polskiego metalu – czyli formacja KAT & Roman Kostrzewski. Przed rokiem sam Roman, który przecież mieszka w Katowicach, pojawił się na imprezie jako gość specjalny – i to mimo tego, że sam nie miał na niej wystąpić! Teraz, po 11 latach przerwy, Roman powrócił wreszcie na scenę Metalmanii: trochę bardziej siwy, trochę bardziej przysadzisty, niż dekadę wstecz – ale wciąż potrafiący porwać publiczność takimi utworami, jak „Głos z Ciemności”, „Łza dla cieniów minionych” czy „Wyrocznia”.

Prawdziwym crème de la crème tegorocznej Metalmanii były jednak trzy kolejne koncerty. Najpierw na scenę wkroczyła legenda death metalu z Holandii – Asphyx. Przyznam szczerze, że po niedawno przeprowadzonym wywiadzie miałem jego lidera, Martina van Drunena, za pogodnego, spokojnego człowieka. Tymczasem na scenie roztaczał on wokół siebie aurę mroku, która na fali muzyki Asphyxa wdarła się w dusze osób obecnych na tym opętańczym występie. Nie zdążyłem jeszcze dobrze otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na mnie Martin, gdy już swój set rozpoczynał główny headliner Metalmanii – norweski Emperor. Wokalista tej formacji na co dzień nie wygląda wprawdzie, jak lider legendarnej blackmetalowej grupy – raczej jak typowy analityk z nowoczesnego korpo. Jednak na scenie wychodzi z niego prawdziwy demon! Jak zwykle ostatnimi czasy, Emperor zagrał w całości obchodzącą w zeszłym roku dwudziestą rocznicę premiery kultową płytę „Anthems To The Welkin At Dusk” – do pochodzących z niej utworów dokładając jeszcze kilka innych utworów, na czele z majestatycznym „Inno A Satana”. Klasa! Po Emperorze, swoje do pieca dołożył Napalm Death. Grindcore to wprawdzie nie do końca moja bajka muzyczna, a treści głoszone przez członków zespołu – polityczna (strasznie panowie lewicują...!), jednak muszę przyznać, że rzucający się po scenie jakby był stale pod wysokim napięciem Barney Greenway pozostawia w głowie wrażenie niepokoju, z którego trudno się otrząsnąć nawet po trzech dniach. Miazga!

Po Napalm Death dużą scenę objął w posiadanie rodzimy Blaze of Perdition, by z impetem zamknąć tegoroczną Metalmanię wraz z najwytrwalszymi widzami. Być może fanów, którzy dotrwaliby do samego końca festiwalu, byłoby nawet więcej, gdyby organizatorzy pozwalali osobom z biletami na płytę zajmować również miejsca na trybunach. Podczas gdy płyta była wypełniona niemal po brzegi (wydaje mi się, że obecnych było nawet więcej osób, niż przed rokiem), na trybunach było całkiem sporo wolnych miejsc. Myślę, że dobrym rozwiązaniem na przyszłość byłoby zrównanie ważności biletów na trybuny (przynajmniej na boczne sektory) z tymi na płytę. Pozwoliłoby zmęczonym skakaniem pod sceną fanom usiąść na chwilę na krzesełkach i nabrać sił na najważniejsze dla nich koncerty, jednocześnie obserwując występy innych wykonawców – bo przy tak napakowanym line-upie i całym dniu na stojąco, w pewnym momencie nogi dosłownie w tyłek wchodzą... ;)

Tak czy inaczej – XXIV Metalmania przeszła już do historii. Było głośno, było energicznie – i było czuć atmosferę prawdziwego metalowego święta. Niczym na Wielkanoc czy Boże Narodzenie, na Metalmanii można było spotkać wielu dawno niewidzianych przyjaciół i znajomych – wielką, metalową rodzinę! Rzecz można, że do Katowic na dobre wrócił festiwal, który przez lata stanowił autentyczną chlubę tego miasta – muzyczne wydarzenie wyjątkowe w skali całej Europy Środkowej. Czy mogło być lepiej? Pewnie tak – ale zawsze się znajdzie się coś, co da się i należałoby poprawić w przyszłości. Sposobność do wskoczenia na jeszcze wyższy poziom nadejdzie zapewne już za rok, przy okazji jubileuszowej, XXV Metalmanii. Mam dziwne, wręcz graniczące z pewnością przeczucie, że na taką okazję organizatorzy przygotują dla nas coś naprawdę fantastycznego!

Komentarze: