Nasza relacja: Jarocin Festiwal 2017

Nasza relacja: Jarocin Festiwal 2017

Każdy festiwal rządzi się swoimi prawami. Zaletą, ale wygląda na to, że też przekleństwem wydarzenia organizowanego, z małymi przerwami, już od lat 70. ubiegłego wieku w Jarocinie jest jego historia. Tytuł pierwszego festiwalu rockowego w Polsce z jednej strony pozwala czerpać z tej niezwykłej spuścizny, ale z drugiej nieco hamuje rozwój i pójście naprzód. W tym roku organizatorom udało się połączyć obie te kwestie.

Festiwal w Jarocinie od czasu wznowienia w 2005 roku poszukuje zarówno pod względem artystyczno-muzycznym, jak i organizacyjno-technicznym. Wcześniej organizowany na obrzeżach na stadionie miejskim, a później na przeciwległym do niego „polu”, tym razem przeniósł się do serca miasta. Powstały cztery sceny: Rynek, Park, Staw i Ruiny. Podobnie jak większość festiwalowiczów byłam dość sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale tak, jak oni wkrótce przekonałam się, że wypalił on w 100%.

Przyzwyczaiłam się do tego, że zaraz po przyjeździe na miejsce spotykałam tłumy punków z irokezami, przesiadujących w popularnym rowie. W tym roku moim pierwszym przystankiem był jarociński rynek i przyznam, że byłam nawet nieco zszokowana, gdy natrafiłam tam na całe rodziny z dziećmi i babciami włącznie i ogólnie panującą nieco piknikową atmosferę. Przez myśl mi przemknęło, że bardziej przypomina to jakieś dni miast, niż rockowy festiwal z prawdziwego zdarzenia. Jednak w miarę rozwoju wydarzeń doszłam do wniosku, że właściwie dlaczego nie? To świetna promocja miasta, animizacja kultury i zachęcanie coraz większej liczby ludzi, aby zapoznali się z naprawdę świetną muzyką. W komercyjnych stacjach radiowych raczej takowej nie uświadczą, zatem może to być dla nich naprawdę ogromna okazja. Natomiast „Dzieci Jarocina” już od wielu lat stanowią znak rozpoznawczy tego festiwalu. Uczestnicy dawnych edycji obecnie zabierają swoje pociechy na koncerty, wychowując pokolenie świadomych słuchaczy.
Chyba najbardziej rewolucyjny pod względem repertuaru była zeszłoroczna edycja, na której stawiła się silna reprezentacja sceny zagranicznej ze Slayerem na czele. Jednak słuszne są głosy, że do prześcigania się w ogłaszaniu kolejnych headlinerów mamy w Polsce inne festiwale, jak chociażby Open’er czy OFF. Siłą Jarocina powinno być prezentowanie wartościowej, współczesnej krajowej muzyki i dokładnie tak też było w tym roku. Event odżegnał się od przyklejanych mu łatek imprezy typowo punkowej czy metalowej. Sceny jarocińskie zawsze prezentowały rozmaitą muzykę, a w tym roku oprócz rocka pojawiły się też silne akcenty hip hopowe czy jazzowe. Było to na pewno coś nowego, ale jednocześnie jawiło się jako doskonała szansa, aby poszerzać swoje muzyczne horyzonty, bo zaproszono prawdziwych mistrzów w swoich fachach. Nurt hip hopowy prezentował O.S.T.R., Kaliber 44 obchodzący 20-lecie swojej pierwszej płyty czy formacja Syny. Chociaż sama nie jestem fanką tego gatunku muzycznego, to panowie udowodnili, że muzyka ta w niczym nie ustępuje rockowi, gdy tylko jest porządnie wykonana i zawiera w sobie istotny przekaz.

Słuchacze mogli doświadczyć też dwóch obliczy sceny jazzowej: bardzo współczesnej i nieco wariackiej prezentowanej przez Wojtka Mazolewskiego i jego quintet, a także tego, co „stary wyjadacz” Tomasza Stańko zagrał razem z Enrico Ravą. Niezmiennie znakomite koncerty dali happysad, Lao Che, Voo Voo i Organek, uznane marki na naszym podwórku. Muzycy już nas do tego przyzwyczaili, że nigdy nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Natomiast liczyłam na coś więcej, jeśli chodzi o Jarocińskie Rytmy Młodych. Konkurs kapel, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z muzyką, był zawsze wizytówką tego festiwalu. To znakomita alternatywa dla programów typu talent-show czy Internetu, gdzie teraz pokazać się może praktycznie każdy. Jednak przekazywanie swoich emocji na żywo i porwanie publiczności, to już jest zupełnie większe wyzwanie. Żaden z czterech finalistów nie przyciągnął mojej uwagi na tyle, abym później sięgnęła głębiej w jego twórczość, chociaż późniejszy laureat Decadent Fun Club dał niezły występ na dużej scenie parkowej.

Dawnego ducha festiwalu z pewnością przywołał Dezerter, którego surowe, punkrockowe granie mocno kontrastowało z występami chociażby Krzysztofa Zalewskiego czy Fisz Emade Tworzywo. Czołowi przedstawiciele sceny alternatywnej pokazali, jak twórczo można łączyć gitarowe granie z dobrodziejstwami elektroniki, który teraz stwarza praktycznie nieograniczone możliwości. Zalewski dał popis swoich atutów wokalnych, natomiast występ zespołu braci Waglewskich ocierał się o perfekcję – tam żaden dźwięk nie był przypadkowy. W tym roku 25-lecie istnienia obchodzi Hey, który rozpoczynał swoją karierę właśnie w Jarocinie. Z tej okazji Kasia Nosowska i spółka zagrali trzy utwory ze swojego pierwszego materiału, który przedstawili wtedy na festiwalu, znane przeboje z „Teksańskim” na czele, ale również nowe kawałki z rewelacyjnie przyjętego albumu Błysk. Wokalistka nie kryła wzruszenia i dziękowała publiczności za te wszystkie lata wspólnej przygody.

Należy także wspomnieć, że tegorocznym motywem przewodnim wydarzenia była twórczość Czesława Niemena, a ważnym punktem projekt Krzysztofa Zalewskiego, który wystąpił właśnie z utworami tego artysty. Podobnie ma być w przyszłych latach. Za ten pomysł i wszystkie inne należą się niskie ukłony dyrektorowi artystycznemu festiwalu, którym jest nikt inny, jak Michał Wiraszko, założyciel i lider zespołu Muchy, nazywany „Osiecką w spodniach” ze względu na znakomity warsztat pisania tekstów utworów, a także ambasadorom Wojciechowi Waglewskiemu, Krzysztofowi Zalewskiemu i formacji Fisz Emade Tworzywo, którzy mieli autonomiczny wpływ na to, jak wyglądał line up poszczególnych dni. Panowie wykonali ogromną pracę, której efekty mogliśmy podziwiać w tym roku, ale myślę, że wyznaczyli też kierunek, w którym będzie zmierzał Jarocin Festiwal w przyszłości.

Komentarze: