W weekend w stolicy odbył się kolejny Orange Warsaw Festival, gromadząc licznie fanów muzyki z całej Polski! Zapraszamy do lektury naszej relacji z tej imprezy!
Oddajmy głos naszej korespondentce:
Orange Warsaw Festival kolejny raz odbył się w stolicy, gromadząc licznych fanów muzyki z całej Polski. Muszę jednak przyznać już na wstępie, że pierwszy dzień festiwalu pozostawił lekkie rozczarowanie ze względu na niewystarczającą liczbę stanowisk sanitarnych i gastronomicznych. Gigantyczne kolejki sprawiły, że nie zawsze dało się zdążyć, by zobaczyć czy usłyszeć wszystko, co było zaplanowane. Pomimo tego, pod innymi względami organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Dużym plusem były chociażby darmowe przejazdy komunikacją miejską dla wszystkich festiwalowiczów czy spora ilość specjalnych busów, dzięki czemu udało się uniknąć chaosu komunikacyjnego. Drugiego dnia headlinerzy nie przyciągnęli już tylu słuchaczy. Miało się wrażenie że był to bardziej dzień rodzinny. W pamięci zapadła mi przede wszystkim licznie wypełniona strefa kids zone oraz najmniejsi słuchacze plączący się pod nogami.
Nawiązując do atmosfery całego wydarzenia trzeba wspomnieć o tym, że z roku na rok przybywa tzw. publiki lansu, która zawitała tylko po to, by się pokazać. Niestety, muzyka jest dla nich elementem pobocznym, co widać było w trakcie koncertów. Raz po raz kilkuosobowe grupki wbijały w połowie koncertu danego zespołu pod barierki, tylko po to, by zrobić sobie selfie na tle sceny. Dziwna moda nastała! Rodzi to pytanie o przyszłość festiwali – w którą stronę będą zmierzać? Nie mogę tutaj nie nawiązać przy okazji do wydarzeń, które miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie w Europie Zachodniej, czyli groźby ataku terrorystycznego na Rock am Ring czy kolejnego ataku na moście w Londynie. Wielu artystów takich jak You Me At Six czy Imagine Dragons mówiło podczas swoich koncertów o tym, że czasy są ciężkie, pełne przemocy i negatywnych emocji oraz agresji sianej przez ekstremistów. Przykre, że terroryści obrali sobie na cel festiwale i koncerty, gdzie ludzie chcą się pobawić przy dobrej muzyce i zapomnieć o troskach dnia codziennego. "Musimy być silni i nie dać się zastraszyć, bo miłość do muzyki jest większa niż nienawiść” – artyści starali się ze sceny podtrzymywać uczestników na duchu. Pamiętajmy o tym szczególnie teraz w sezonie letnich festiwali.
Muzycznie festiwal był bardzo zróżnicowany Każdy mógł wybrać coś dla siebie. Spora liczba polskich artystów wzbogacała line-up. Jako pierwsi wystąpili Suumoo, którzy ściągnęli do namiotu dość licznych słuchaczy. Elektronika przemieszana z gitarowym brzmieniem – to ostatnio dosyć często spotykany nurt na rodzimym rynku muzycznym. Można by powiedzieć, że koncert nie zaskoczył słuchacza niczym nowym – tym bardziej, iż tego samego dnia małą scenę zamykał Kamp!, więc organizatorzy wyraźnie zaznaczyli na jakich artystów stawiają tego dnia.
Miłym zaskoczeniem był koncert zespołu Kodaline. Kto by pomyślał, że mają oni aż tylu fanów? Ciepłe przyjęcie Irlandczyków wywołało uśmiech na twarzach całej grupy. Polska flaga pojawiła na scenie wraz z przemową w której nie zabrakło wyrazów wdzięczności. Tłum śpiewający największe przeboje jak "All I Want" czy "High Hopes", las rąk i okrzyki "We love you" sprawiły niezwykłą atmosferę. Przez ponad godzinę Orange Stage wypełniło dużo radości. Festiwalowicze mieli okazję nastroić się pozytywnie na kolejny koncert, czyli objawienie ostatnich lat – Years&Years. Pierwsze rytmy muzyki rozbrzmiały po małych problemach technicznych a wraz z nią tanecznym krokiem wkroczył wokalista ubrany zjawiskowo: różowe dresowe spodnie, koszulka z serialu "Sabrina nastoletnia czarownica" oraz złoty kolczyk w uchu. Tak, chłopak bez wątpienia ma styl. Impreza rozkręcała się z piosenki na piosenkę – mało który słuchacz dał radę powstrzymać się przed tupaniem nóżką w takt. W między czasie wokalista zaprosił na scenę fankę. Śmieszne zderzenie histerii z wyrazem sympatii. "Ania to ma szczęście" – takie komentarze poleciały z tłumu. Oczywiście, selfie musiało zostać zrobione! Sam zespół stworzył wrażenie wyluzowanych, normalnych chłopaków, którzy byli zaskoczeni tak ciepłym przyjęciem. Po raz kolejny Polacy nie zawiedli Years&Years - daliśmy z siebie wszystko, by zespół czuł się jak w domu. Padła obietnica nowej płyty oraz kolejnego koncertu w Polsce – zobaczymy czy uda się jej dotrzymać, ale podobno wszystko ma się rozstrzygnąć w najbliższym czasie.
Kto był głównym headlinerem całego festiwalu? Bez wątpienia Kings of Leon! Mam jednak wrażenie, że czasy ich świetności już przeminęły – niezapomniane koncerty z 2009 roku, na których aż ziemia drżała, są niestety już tylko wspomnieniem. Po cichu liczyłam na powrót takiej formy – zamiast tego poczułam jednak mały niedosyt i lekkie rozczarowanie. Muzycznie wyszło wszystko bardzo fajnie, chłopaki nadal potrafią mocno przywalić dźwiękiem. Miałam jednak wrażenie, że całość była zagrana tak… by zagrać i mieć z głowy. Kontakt z publiką był bardzo powierzchowny – dość powiedzieć, że wypowiedzi pomiędzy piosenkami ograniczyły się do jednego "Hi, we are Kings of Leon" na samym początku występu. Zdaję sobie sprawę, że to zespół z tak zwanej górnej półki, jednak mogliby bardziej się wysilić. Kilka miłych zdań powiedzianych do publiki wzbogaca każdy występ. Do zaangażowania zespołu dostosowała się publiczność – oklaski, śpiewy, czy inna większa aktywność była jedynie odczuwalna przy hitach jak "Sex On Fire" czy "Use Somebody". Nowe piosenki już nie wzbudzają w tłumie takiego zachwytu, do tego publika w większości była złożona z młodzieży, która jednak nie słucha takiej muzyki. Jak wcześniej wspomniałam, wiele osób przyszło z założeniem, że „trzeba się pokazać na tych Kings of Leon, bo oni chyba są znani?”, więc lajki na Instagramie będą! Szkoda, że wiele osób, które naprawdę były zainteresowane muzyką, biletów na OWF nie dostały…
Na zakończenie pierwszego dnia Alter Alt zaproponował nam Martina Garrixa, młodziaka, który za konsolą DJ'a rozkręcił imprezę. Gra świateł była tak silna, że aż oczy bolały. Oprawa na takich "koncertach" musi przecież być! Dzikie szaleństwo, konfetti, kontakt z publiką i hity takich artystów jak The Weeknd czy Bastille sprawiły, że nikt nie wyszedł z imprezy niezadowolony, mimo bardzo późnej pory.
Podobnie jak pierwszego dnia, tak i drugi dzień OWF otwierała polska artystka – Daria Zawiałow. Jej cechą charakterystyczną jest gitarowe brzmienie z wyraźnym, mocnym głosem. Miło było usłyszeć kogoś innego, nowego na festiwalu organizowanym przez Alter Alt, gdyż mam wrażenie, że co roku szansę dostają ci sami artyści. Od gitarowego brzmienia można było uciec do namiotu, by posłuchać klimatycznego Lor – aż jakoś tak kojąco i cicho się zrobiło! Po powrocie na Orange Stage duże wrażenie zrobił na mnie Two Door Cinema Club, który daje nadzieję, że muzyka indie jeszcze nie przepadła. Sam zespół sprawiał wrażenie onieśmielonego miłym przyjęciem przez polską publiczność. Ciekawi mnie, czemu tak świetna grupa nie jest jakoś specjalnie tak popularna w naszym kraju? Może dlatego, że ich debiut przypadł na rok, kiedy taki styl muzyczny był bardzo popularny i zespół zwyczajnie przepadł na tle innych. Tak czy inaczej, koncert był bardzo dobry, choć atmosfera w jego trakcie była raczej piknikowa – garstka ludzi pod sceną reszta siedziała na kocach i klaskała. Ja osobiście cieszę się, że zagrali "Undercover Martyn", bo przy tym utworze aż chce się tańczyć!
Wreszcie przyszedł czas na headlinerów dnia drugiego, czyli Imagine Dragons! Panie i Panowie – cóż to był za koncert! Naprawdę śmiało mogę powiedzieć, że najlepszy na całym festiwalu. Kto by pomyślał, że prawie go odwołali ze względu na zły stan zdrowia wokalisty? Jednak zespół nie chciał sprawić zawodu swoim fanom i zdecydował się wystąpić. Dziękujemy! Koncert był wyjątkowy, bo było na nim dosłownie wszystko to, co koncertowe tygryski lubią najbardziej: piękna oprawa, szał publiki i zaangażowanie grupy w to, by wszyscy dobrze się bawili – a wiadomo, że to działa zawsze w obie strony. Jakże odmienny był ten koncert od występu Kings of Leon dzień wcześniej! Poza tym, setlista Imagine Dragons składała się praktycznie z samych hitów i była w stanie poruszyć nawet najbardziej opornego widza. Nie zabrakło takich utworów, jak "Believer", "On Top Of The World" czy "Radioactive" z charakterystycznym wielkim bębnem w tle. Muzyczna uczta!
Po takich doznaniach muzycznych ruszyłam szybkim krokiem do namiotu, gdzie już odbywał się występ You Me At Six. Troszkę się obawiałam, że frekwencja będzie nijaka, szczególnie iż popularność Brytyjczyków u nas jest słaba, jednak ludzie dosyć licznie zapełnili namiot i dali się ponieść gitarowemu brzmieniu. Wokalista z całych sił próbował pobudzić wszystkich namawiając do wspólnej zabawy. Rączki w górę i lecimy! Fajnie było odczuć wspólnie z zespołem tą pozytywną energię. Cieszy mnie niezmiernie, że taka muzyka nadal w Polsce ma swoich wiernych odbiorców. Może i dało się wyłapać lekkie niedociągnięcia w śpiewie, ale… co nie dośpiewane, udało się przykryć solówką gitarową czy choćby krótkim riffem. Obietnica szybkiego powrotu padła i liczymy, że się spełni! Tak miły muzyczny dzień zakończyłam z Justice i ich "We Are Your Friends". Podobnie jak w przypadku zabawy z Martinem Garrixem dzień wcześniej, to była impreza na całego! Gra świateł, szaleństwo taneczne i pozytywna energia – idealne zakończenie festiwalu.
Podsumowując, Orange Warsaw Festival jako tak zwany miejski festiwal z roku na rok bardziej się kurczy zmieniając swój charakter. Czasy w których było to wydarzenie stadionowe, przyciągające wielkich artystów przeminęły. Obecnie skupia się bardziej na muzyce tanecznej, popularnej, która przyciągnie imprezowiczów. Zresztą sama publika na przełomie kilku lat bardzo się zmieniła. Cytując Imagine Dragons i ich przebój „Radioactive”: welcome to the new age. Czyżby tak właśnie wyglądała nowa era festiwali?
Tekst: Anna Bursztynowicz
Korekta: Mateusz M. Godoń